Kategorie
Recenzje

Jak ona to ogarnia?

Hej mój Drogi Czytelniku, Droga Czytelniczko!

Cieszę się, że tu zajrzałeś/zajrzałaś!

Jak tam u Ciebie leci?

Ja się powoli budzę ze snu świątecznego 😉 Jeśli mnie śledzisz na IG, to wiesz, żem zakwarantannowana – niemalże zapuszkowana we własnym mieszkaniu – do połowy kwietnia! Coś dla mnie strasznego, a jednocześnie coś, co mi TYLE dało!

Przede wszystkim: zwolniłam tempo! Trochę świątecznie, trochę mimowolnie-kwarantannowo, ale mam też takie podejrzenie, a może nawet nadzieję, że to dzięki łasce i dzięki kilku książkom, które trafiły w moje ręce. Zwalniam tempo, przesuwam trochę punkt ciężkości w życiu – czuję, że tego mi trzeba!

Ale dobra, już dobra!

Jedna z książek, która TAK na mnie wpłynęła ostatnio to urocza, pięknie wydana książka Agnieszki Stefaniuk „Jak to ogarnąć? Praktyczny poradnik zarządzania szczęściem”.

Słuchajcie!

Śledzę Agnieszkę na IG (Family Fun by Mum) i PAMIĘTAM ten okres premiery książki i PAMIĘTAM jaka byłam SCEPTYCZNA 😂 „O nieee…kolejna książka o tym, że dzieciom trzeba pomagać nazywać ich uczucia i emocje i jakie to ważne?? No, thank you!” 😂 – tak sobie wtedy o niej myślałam 😅.

No, ale…ciekawość wzięła górę 😂😅 i ją po kilku miesiącach od premiery kupiłam.

Jakież było moje pozytywne rozczarowanie, jak zaczęłam ją czytać!

Słuchajcie, do rzeczy! A nawet: do trzech rzeczy!

3 rzeczy, które musicie wiedzieć o tej książce

1) To nie jest taka zwykła książka parentingowa. To jest pierwsza książka, którą czytałam, która dała mi BIG PICTURE macierzyństwa.

I sporo zmieniła w moim patrzeniu na tę rolę w moim życiu.

U mnie na półkach znajdziecie sporo książek o różnych aspektach wychowywania dzieci, czy może o różnych problemach wychowawczych, z którymi przyszło mi się mierzyć 😜, ale ŻADNA z tych moich mądrych książek nie patrzy na macierzyństwo z tak szerokiej perspektywy.

To, do czego Agnieszka zachęca w swojej książce:

– do popatrzenia na rodzinę jako na drużynę,

– do spojrzenia inaczej na swoją rolę jako mamy,

– do tego, żeby zdefiniować wartości, według których chcielibyśmy nasze dzieci wychować

to wszystko tak mi w duszy gra!

Bo, kochani moi, myślę sobie, że ja się Wam do czegoś przyznam: nie mam planu wychowawczego! 🙈 Ajć! W sensie, NIESTETY przyznaję się do tego i dzięki tej książce to widzę, że działam bardzo REAKTYWNIE zamiast proaktywnie. Takie wychowanie na łapu-capu. Że jak się pojawia problem, trochę panikuję to kupuję kolejną książkę, mając nadzieję, że tym razem załapię jak to się robi, to to całe mamowanie.

A tym czasem i to trzeba robić i czegoś jeszcze nie zaniedbać: zadać sobie pytanie – czego ja właściwie chcę moje dzieci nauczyć? Do jakich wartości ja chcę je wychować?

I może to brzmi jakoś bardzo filozoficznie, ale wiecie co? Mam serdecznie dosyć wychowywania dzieci w stylu yolo: „jakoś to będzie”, „zobaczymy co z tego będzie (co z niej wyrośnie??)”. Czuję całą sobą, że potrzebuję zamknąć oczy i – koniecznie w ciszy!! – zastanowić się 🧠 nad odpowiedzią na takie pytanie: jaka chciałabym, żeby była nasza rodzina?

I to jest jednocześnie empowering i frightening jak wiele, wieeeele zależy ode mnie jako mamy – od tego na ile ja sobie to w głowie poukładam, powyobrażę i przemodlę 🙏.

Ten big picture, ta szeroka perspektywa, to wzięcie kroku do tyłu, żeby zobaczyć co ja właściwie maluję , to jest coś, czego ja absolutnie bardzo potrzebuję!

(This calls for a solo trip, btw!)

2) To kto jest dla mamy najważniejszy? Mąż.

Patrzcie na to:

„Szczęście rodziny – i Twoje też – w największym stopniu zależy od udanej relacji między rodzicami”.

I np. na to:

„W każdym okresie małżeństwa mąż powinien być najważniejszy dla żony, a żona dla męża”.

Nie jest to dla mnie nowość – ta kolejność w priorytetach – ale tak się cieszę, że tyle razy w książce jest to podkreślone! Zastanawiam się czy takie myślenie w ogóle jest w modzie? Że w życiu mamy najważniejszy powinien być właśnie mąż! Nie dziecko!

Powstrzymajcie swój bulwers, bo to nie znaczy, że dziecko nie jest ważne, wręcz przeciwnie! Ale TAK mi się podoba jak autorka wskazuje i udowadnia jak zadbana relacja małżeńska 👱‍♀️💖🧑 przekłada się na szczęście dziecka – na szczęście rodzinne.

To, że nie trzeba mnie do tego przekonywać, nie znaczy, że robię to w 100% dobrze – bo jest co poprawiać, podejrzewam, że jak w każdym małżeństwie. Ale tak czuję to w trzewiach, że tak! Że dbanie o relację ze współmałżonkiem to nie jest coś, co zostawiamy na czas, aż dzieci podrosną, że o to trzeba dbać stale. I naprawdę nie trzeba niczego spektakularnego, zresztą, pandemia nam wiele spektakularnych możliwości zabrała, ale chodzi o drobne gesty, dobry czas, w sumie o te pięć języków miłości, nieprawdaż? Ważne!

3) Nie ma, nie ma, weź kartkę i pisz – czyli konkretne zadania.

Mocną stroną książki jest to, że są tu bardzo konkretne rzeczy do zrobienia, moi mili! Tak, taaaak, nie przerabiamy tylko teorii! Autorka zadaje wiele rzeczy do przemyślenia, spisania i przedyskutowania z mężem. Ja sobie zapisywałam na końcu książki ile zadań mnie czeka jak już będę mogła usiąść w ciszy na dłużej niż odcinek kreskówki 😂: 13!! 13 zadań! A na pewno coś ominęłam…🤦‍♀️

I tak mi się podoba, że te zadania od Agnieszki każą zajrzeć w głąb. W głąb siebie, w swoje marzenia, w wizję swojej rodziny – i to co wypracujesz, wyobrazisz sobie będzie punktem wyjścia dla wielu, wielu decyzji. Nie zatrzymujemy się na czytaniu, tylko wprowadzamy konkret!

Powiem Wam coś jeszcze. Na te moje przemyślenia i plan działania ja założyłam specjalny zeszyt 😁. Ma oczywiście szumnie brzmiącą nazwę „Notatki z macierzyństwa”. Pierwszy wpis jest o tym, dlaczego ten zeszyt w ogóle powstał. Drugi jest o tym, że na starość bardzo bym chciała dalej dobrze słyszeć (napisałam to po dniu pełnym wrzasków moich małych Nazguli – z różnych powodów).

Ale będzie w nim również a przede wszystkim miejsce na właśnie takie rozwiązywanie zadań od Agnieszki.

Spisanie wizji, skonkretyzowanie wartości, brainstorming sposobów, podział obowiązków – ach, ach, już zacieram ręce!

Kochani, polecam Wam tę książkę! Czuję, że daje taką solidną i mądrą podstawę. A mając dobrą podstawę i ten punkt przed oczami, do którego dążymy, ten cel, który chcemy osiągnąć, nasze działania jako rodziców zaczną być bardziej poukładane i sensowne. Tak mi mówią moje trzewia 😉

A może już ktoś z Was ją czytał? Podzielcie się wrażeniami w komentarzach! 😊

Kategorie
Recenzje

Niedzielne koło ratunkowe

Heeej kochany Czytelniku, kochana Czytelniczko!

Look, look, mamy luty! 😁 Przybij piątkę, high five! 🙌 bo przeżyłeś styczeń, który jak co roku – ma się wrażenie – trwa ze trzy miesiące 😅, nie sądzisz? Poklep się z uznaniem po plecach, uśmiechnij się do lustra, kciuk w górę – wiosna coraz bliżej 💃 Nie wiem czy Ty tak masz, ale mnie taka perspektywa naprawdę napawa nadzieją i optymizmem 😊

Słuchaj, dzisiaj będzie recenzja! Chcę Ci opowiedzieć o 🥁🥁🥁 „Niedzielniku B”.

Czo to takiego i z czym to się je?

„Niedzielnik B”, wydany przez Wydawnictwo W Drodze, jest to zbiór komentarzy do czytań ze wszystkich niedziel – tak, dobrze myślicie! – roku B 😁 czyli tego roku liturgicznego, który zaczął się w Adwencie 2020 i potrwa do kolejnego Adwentu.

(Tak na marginesie, wiedzieliście, że mamy taki podział, że w roku A czytamy głównie Ewangelię wg św. Mateusza, w roku B – wg św. Marka, a w roku C – św. Łukasza? Fun fact!)

Autorem tych komentarzy jest nie kto inny jak o.Adam Szustak OP; w zasadzie, refleksje te są spisaną wersją homilii wygłoszonych na YouTube’ie w serii „CNN”.

Możecie się rightfully zastanawiać „po kiego grzyba mi wersja książkowa tego co mogę znaleźć na YT??”.

Wiecie, nie będę się tego argumentować w ten sposób, że większość z nas jest wzrokowcami i że fajnie jest podkreślać ważne dla nas fragmenty – a tego, sorry, filmik na YT nie oferuje.

Skupię się na innych zaletach.

Oto one.

1) Imidż. W sensie: jak to cudo wygląda i funkcjonuje.

„Niedzielnik” ułożony jest w ten sposób, że mamy sekcje dotyczące poszczególnych okresów roku liturgicznego. I najpierw lecimy z Adwentem, BN, Wielkim Postem i Wielkanocą, a potem hurtowo do końca okres zwykły.

CO JEST NIEZMIERNIE WAŻNE:

Każdy komentarz poprzedzony jest czytaniami wyciągniętymi wprost z lekcjonarza. Innymi słowy, nie musisz mieć otwartej aplikacji z czytaniami z dnia, czy też osobno Pisma Świętego z zaznaczonymi fragmentami, do których komentarze sobie wylookasz w „Niedzielniku”. Masz to wszystko od razu w jednym miejscu, podane jak na tacy.

Czy zdajecie sobie sprawę jakie to jest WYGODNE??

Najpierw czytania, potem komentarz.

Co mnie się baaardzo, bardzo podoba: strony z czytaniami są zadrukowane na turkusowo-niebiesko, strony z komentarzami są białe. Na mnie dobrze działa taki wizualny podział.

I w ogóle w warstwie wizualnej „Niedzielnik” zdaje egzamin. To pięknie wydana książka, z jednym dominującym kolorem i kontrastową, pomarańczową zakładką-wstążką.

2) Lampa na cały rok

Podoba mi się, jak o.Adam we wstępie pisze, że zaprasza nas do tego, żeby Pismo Święte było dla nas lampą w kolejnym roku naszego życia. W kolejnym roku naszej drogi do zbawienia.

Jaka jest Twoja historia z czytaniem Pisma Świętego? Moja jest …względnie krótka. Zaczęliśmy regularnie z mężem czytać Pismo Święte od kiedy jesteśmy w Ekipach (Ruch Equipes Notre Dame), czyli od 6 lat. Niesamowite jest dla nas to, że teraz nie wyobrażamy sobie życia bez codziennego spotkania z żywym Bogiem w Jego Słowie. Słowo Boże rzeczywiście stało się dla nas lampą – czytamy je i szukamy wskazówek, szukamy ścieżki w tej całej plątaninie dróg codzienności. Pytamy: co? jak? którędy?

Bez różnicy, czy dopiero przymierzasz się do czytania Pisma Świętego, czy jesteś na początku tej znajomości, czy czytasz je regularnie – „Niedzielnik” jest świetnym przewodnikiem. Nie zawsze potrafimy bezbłędnie odczytać mapę. Czasem instrukcja obsługi jest dla nas zwyczajnie nie zrozumiała. A czasami, jeśli chcemy zmontować szafę bez fachowców, to może zająć nam to i trzy dni.

What I’m saying is, mając komentarze o.Adama, jako wytłumaczenie niedzielnych czytań, szybciej dojdziemy do sedna. Podobają mi się jego spostrzeżenia. Doceniam to jak wraca do niektórych słów w językach oryginalnych. Jego wnioski są nieraz zaskakujące – sama bym na dany fragment w ten sposób nie popatrzyła.

Słowo Boże jest lampą, a trafny komentarz do czytań pomaga dobrze tę lampę ustawić. Tak, żeby nie oślepiała, ale ROZświetlała tę ciemność przed nami.

3) Koło ratunkowe. Szczególnie dla rodziców (ale nie tylko).

WRESZCIE, zaleta koronna, rzec można (chociaż brzmi to dość niefortunnie w dzisiejszych czasach 😅).

„Niedzielnik B” jest fantastycznym kołem ratunkowym dla matek i ojców, którzy idą na Mszę z dziećmi i nie za wiele z niej pamiętają.

Jeśli jesteś rodzicem i Twoje dzieci grzecznie siedzą w ławce, wstają i klękają kiedy trzeba, i odpowiadają co trzeba, to ja Ci się kłaniam w pas 😅. Serio!

Ja jestem w tej grupie rodziców, którzy bardzo by chcieli „coś wynieść” z liturgii słowa – jakieś zdanie z czytań, jakąś wskazówkę z homilii…ale dzieci skutecznie ich przed tym sukcesem powstrzymują 😂

Rodzice stają się wtedy drążkiem do ćwiczeń akrobatycznych. Zatrzymują siłą dzieci, zanim te wejdą na ołtarz. Powstrzymują swój wybuch emocji, gdy słyszą „mamo, chce mi się siku” w czasie przeistoczenia. Uciszają wesołe krzyki swoich pociech, najpierw łagodnie, potem już to „ĆŚŚŚŚŚŚŚŚ!!!!!!!” rodzicielskie jest coraz bardziej zdesperowane… chyba wystarczająco nakreśliłam Wam sytuację 😅

Nie chcę tu pokazać, że rodzice to męczennicy na Mszy 😅 ale prawda jest taka, że nierzadko uwaga jest poświęcona nie tam gdzie by się chciało, jak się idzie na Eucharystię z dziećmi.

I jednym ze sposobów na ratunek w takiej sytuacji, jest takie 15-20 minut z „Niedzielnikiem” przed lub po Mszy.

Ja od adwentu po Mszy tuptam sobie do jakiegoś względnie cichego kącika w mieszkaniu, „Niedzielnik” pod pachę i „nadrabiam” zaległości 😅. Siadam, wzywam Ducha Świętego i czytam najpierw czytania, potem komentarz o.Adama. Bardzo mi to pomaga!

Może i wyszłam z Mszy nie wiedząc o czym była liturgia Słowa, ale dzięki tej pozycji Wydawnictwa W Drodze, czuję, że nadrabiam i że w domowym zaciszu spędzam takie „quality time” z Jezusem. Drodzy rodzice, polecam, spróbujcie!

I ostatnie słowo ode mnie: słuchacie, niedługo zacznie się Wielki Post – może to dobra pora, żeby pomyśleć o tym, w jaki sposób chcecie go spędzić? Nie ograniczajcie się „tylko” do niejedzenia słodyczy 😉 Warto zaplanować jak zbliżę się w tym czasie do Pana Boga – a spotykanie Go w Jego Słowie, czytanym ze zrozumieniem i wytłumaczeniem, to autentyczna gwarancja „quality time”.

Ściskam Was ciepło!

B.

Kategorie
Recenzje

„Teologia dla początkujących” – czy wiesz w co wierzysz?

Drodzy Moi!!!!!!

Witajcie w Nowym Roku! 🥳🥳🥳

Jak się macie? Cali i zdrowi?

Normalnie, nie wiem jak Wy, ale ja się autentycznie czuję jak niedźwiedź wybudzający się ze snu zimowego 😜 🐻 Oj, ciężko wrócić do regularnego rytmu i porannego wstawania…ale to pewnie większości z nas 😉

Wiecie co! Ruszamy w ten na pewno wspaniały Nowy Rok z recenzją!

Powiem Wam tak: nie wiem co było/jest dla mnie cięższe: przestawienie się na znowu poranne wstawanie czy przeczytanie tej książki do końca 😂 ale, ale! Przeczytałam i są owoce!

Zacznijmy od początku.

Jak tylko zobaczyłam reklamę „Teologii dla początkujących” Franka J. Sheeda na profilu wydawnictwa W Drodze wiedziałam, że bardzobardzobardzo chcę tę książkę przeczytać.

Myślałam sobie „Ojacie! Teologia dla początkujących!” to coś w sam raz dla mnie!

Bo, mimo mojego „wykształcenia” oazowego i duszpastersko-studenckiego, uznaję z pokorą, że jakimś ogromniastym specem od teologii nie jestem – no halo – i że ja chętnie, bardzo chętnie się dokształcę.

Otwieram i czytam początek, no i myślę sobie: rewelacja! o.Janusz Pyda OP w swoim wstępie tak fantastycznie pisał o poznaniu Pana Boga rozumem. ROZUMEM! 🧐 Czaicie? Wooow, no, to przecież coś pięknego, też tak chcę! Ja też chcę poznać lepiej Pana Boga rozumem.

No to lecę rozentuzjazmowana dalej… i już w drugim rozdziale zrozumiałam.

Zrozumiałam, że to totalnie nie moja liga. NIE. MOJA. LIGA.

Ugh! Już Wam mówię co i jak.

Książka Franka J. SheedaTeologia dla początkujących” przedstawia podstawowe dogmaty wiary katolickiej. Tłumaczy je w taki sposób, żeby osoby wierzące rozumiały w co wierzą, a niewierzące rozumiały co odrzucają. Bardzo podoba mi się ten cel i w ogóle ta postawa/idea/umiejętność, skądinąd mogłoby się wydawać OCZYWISTA, żeby umieć wytłumaczyć dogmaty, w które wierzę.

Sheed przeprowadza nas przez pojęcia i rzeczywistości związane z naszą wiarą i odpowiada na pytania: czym jest duch? Czym jest dusza? Kim jest Trójca Święta?

(W moim odczuciu nie-sa-mo-wi-cie mocny akcent kładzie Sheed właśnie na dogmat o Trójcy Świętej. To jego konik).

Inne pytania, na które znajdziemy w książce odpowiedzi to: po co Bóg stworzył świat? Dlaczego potrzebne było odkupienie? Co to jest łaska uświęcająca? Jak zmieni się nasza relacja z Bogiem w niebie? Czym są sakramenty?

Patrząc na to wszystko z lotu ptaka, to są podstawy, ABSOLUTNE podstawy, które trzeba opanować, żeby po prostu być bardziej świadomym katolikiem. Bo zgadzam się z autorem, że nie możemy prawdziwie kochać kogoś kogo słabo znamy. Prawda?

No i dobra, no to próbuję poznać i zrozumieć.

I są momenty kiedy naprawdę wątpię w siebie.

Bo mimo że książka Sheeda ma rewelacyjny cel i świetną strukturę: wychodzimy od ducha, żeby lepiej zrozumieć kim jest Bóg, potem przechodzimy przez Trójcę Świętą. Dalej mamy człowieka – czyli świat materii, można by rzec. Potem grzech, odkupienie, Kościół, sakramenty, rzeczy przyszłe. Czyli struktura jak ta lala, wszystko ma ręce i nogi, jest logiczne i naprawdę drobiazgowo wytłumaczone… to poległam na języku.

Ugh! Niektóre zdania czytałam po trzy razy i NIE BYŁAM przekonana, żeby iść dalej 😅 Dużo podkreślałam, dawałam wykrzykniki przy ważnych fragmentach, a potem trafiały się takie gagatki, że musiałam dać odpocząć mojemu przegrzanemu mózgowi 😅 Podam przykład:

„Bóg jednak jest duchem, a duch nie zajmuje miejsca w przestrzeni. Tylko ciało potrzebuje przestrzeni. A jednak mówimy, że Bóg jest wszędzie. Jak może być wszędzie, jeśli w ogóle nie znajduje się w przestrzeni? Przyjrzyjmy się temu uważniej. Wszędzie to znaczy tam, gdzie jest wszystko. Zdanie, że Bóg jest wszędzie, znaczy, że Bóg jest we wszystkim. Byt duchowy jednak nie znajduje się w bycie materialnym tak jak woda w szklance. Musimy więc poszukać innego znaczenia słowa „w”.”

Innego znaczenia słowa „w”? Serio??? 🤯🤯🤯

Albo:

„I znowu wewnątrz natury boskiej Duch Święty jest Miłością., wyrazem miłości Ojca i Syna. Uświęcenie i łaska są darami, a dary są dziełem miłości: są przypisane Duchowi Świętemu. Łaska jest stworzonym darem miłości; Duch Święty jest niestworzonym darem miłości”.

Again, moja reakcja jest taka: 🤯🤯🤯

O mamo, czemu nie mogę tego skumać?

Co więcej, przyznaję się bez bicia, że jak kończyłam jakiś rozdział, to nieraz miałam taką myśl, że przeczytałam cały, zrozumiałam połowę, ale jeśli miałabym Ci coś, dobry człowieku, wytłumaczyć, to no chance. Nie umiem.

Zastanawiałam się nie raz, nie dwa, nie trzy, co jest z moim mózgiem nie tak.

A Z DRUGIEJ STRONY…tak sobie kminię.

Taka św. Bernadetta…założę się, że nie potrafiłaby wytłumaczyć dogmatu o Trójcy Świętej – tak jak Sheed by sobie tego życzył.

Inni święci. Św. Faustyna? Nie wiem, strzelam: Św. Dominik Savio? Święci Zelia i Ludwik Martin? Św. Kazimierz?

Jeśli moje przypuszczenia są słuszne i nie wszyscy święci potrafili wyłożyć dogmaty wiary, ale żyli według Ewangelii i kochali Boga z całych sił…to może nie jest to absolutnie koniecznie, żebym JA musiała?

A z TRZECIEJ strony…tak sobie myślę (po konsultacjach z mężem, który też czytał Sheeda, i który potwierdza tę trzecią stronę 😉), że pewnie nie wszyscy święci mieli dostęp do takiej teologii. A skoro JA mam…to nieskorzystanie ze źródeł byłoby świadomym wybraniem ignorancji. Bez sensu. Bez sensu, nie chcę tak.

Tak więc Frank J. Sheed ma rację i słuszność, że żeby kochać trzeba poznać. I widzę, że w moim przypadku potrzebna jest nie „Teologia dla początkujących”, ale jakaś „Teologia dla dummies”.

(Btw, słyszał ktoś, coś?)

Drodzy Czytelnicy, którym zależy na tym, żeby poznać Pana Boga rozumem i umieć wytłumaczyć sobie i innym w co wierzymy. Być może należycie do przepastnego grona odbiorców, którzy tę książkę łykną. Chapeau bas dla Was! Warto po nią sięgnąć, bo pięknie wykłada i tłumaczy naszą wiarę. Jeśli natomiast przeczuwacie, że może stanowić ona dla Was twardy orzech do zgryzienia albo obowiązkowe zajęcia z filozofii na studiach były dla Was zmorą 🙊, to podzielę się z Wami kilkoma myślami:

  1. Nie czytajcie tej książki do poduszki. Jest wysoce prawdopodobne, że zaśniecie po pierwszym przeczytanym zdaniu.
  2. Nie czytajcie tej książki w fotelu-killerze, po całym dniu pracy, umęczeni po kładzeniu dzieci spać. Jest wysoce prawdopodobne, że zaśniecie po pierwszym przeczytanym zdaniu.
  3. Mnie się  dobrze czytało tę książkę…w tramwaju. Jasno, „nieśpiąco”, przede mną ekscytujący dzień w pracy…to był dobry moment dla mnie na taką lekturę.
  4. Dobrze mnie się też czytało ją…na głos. Serio, rozumiałam o wiele więcej.
  5. Lepiej mi się czytało od ósmego rozdziału, który jest o naturze człowieka – tak więc jak już ktoś z Was przebrnie przez Trójcę Świętą, to z mojej bardzo subiektywnej perspektywy, potem będzie ciut lepiej. A jak dojdziecie do Kościoła, to będzie jeszcze lżej. Tak więc uzbrójcie się w optymizm i cierpliwość 😊!

Jaki jest owoc mojego czytania „Teologii dla początkujących” Franka J. Sheeda?

Czuję, że autor zaszczepił we mnie taką chęć i determinację, żeby zrozumieć lepiej dogmaty mojej wiary. Bardzo, bardzo chciałabym je umieć wytłumaczyć. Nie zasłaniać się zdaniem „to jest tajemnica wiary i zrozumiem to po śmierci”. To jest prawda, ale już tutaj na ziemi mogę (powinnam!) wiedzieć więcej. Cieszę się, że tę książkę mam, bo na pewno do niej wrócę. A na ten moment – w sumie, na ten ROK – mam cel poszukać i przeczytać coś, co będzie napisane dla …dummies 🙃

A może czytaliście coś o podobnej tematyce? Podzielcie się tytułami w komentarzach! 😉

Kategorie
Recenzje

Recenzja książki „Niepłodność. Podpowiedzi dla katolickiego małżeństwa”.

Heeeeeej mój Drogi Czytelniku, Droga Czytelniczko! 😊

Nooo, nareszcie tutaj we Wro dało się odczuć to przyjemniejsze oblicze jesieni – słońce, liście chrzęszczące pod stopami, robienie korali z jarzębiny… także tak, u mnie całkiem przyjemnie było w ten weekend.

A jak u Ciebie? 😊 Jesień taka 👍 czy taka 👎?

Poooza tym… jak dawno tu nie było żadnej recenzji! 😱 Możeś zdążył(a) pomyśleć, że zapomniałam jak się czyta! Nic z tych rzeczy! Wracam do gry 😉

Wiesz co, bardzo chcę Ci opowiedzieć o tej książce.

Długo się zastanawiałam jak ubrać w słowa te wszystkie myśli i uczucia na jej temat, które w sobie mam i czuję.

Zacznę tak po prostu:

Jestem pod wrażeniem tej książki!

Moi drodzy, temat niepłodności jest NIEZWYKLE bolesny i być może nawet nie wiecie, że ktoś z Waszych znajomych, rodziny, sąsiadów właśnie wylewa łzy z powodu tego, że nie mogą począć dziecka. Wylewa łzy? Mało powiedziane. Pragnienie dziecka, TAKIE naturalne i wpisane w ludzką naturę przez naszego dobrego Boga, może być TAKIE silne, TAKIE wszechobecne i TAKIE wykręcające wnętrzności i łamiące serce, że może nawet sobie nie zdajecie z tego sprawy. Ja wiem. Ja i mój mąż 8 lat temu rozpoczęliśmy staranie się o dziecko i…ten stan trwa nadal.

Ale ponieważ chcę się skupić tutaj na opowiadaniu o książce, historię naszej drogi do rodzicielstwa opiszę kiedy indziej.

Książka „Niepłodność. Podpowiedzi dla katolickiego małżeństwa” autorstwa Jean Dimech-Juchniewicz daje MNÓSTWO nadziei.

Jeśli jesteś osobą, którą interesuje temat niepłodności, opowiem Ci o 3 rzeczach, dla których warto po tę pozycję sięgnąć.

Po pierwsze primo, autorka zabiera nas w podróż po całym tym emocjonalnym rollercoasterze, który  towarzyszy niepłodnym parom w czasie starania się o dziecko. Przejeżdżamy przez kolejne zakręty: szok, niedowierzanie, gniew, smutek, zazdrość, poczucie winy… Cała masa tych emocji i każdemu z nich towarzyszą przykłady sytuacji z historii Jean i jej męża. I co ważne: każde takie uczucie jest nazwane, AKCEPTOWANE i przytulane.

Słuchaj, emocje są moralnie obojętne. To, że odczuwasz zazdrość na widok kolejnej uśmiechniętej mamy nachylającej się do swojego dziecka w wózeczku…to jest CAŁKOWICIE normalne i nie masz się biczować z tego powodu, że CZUJESZ zazdrość. I’ve been there… dokładnie wiedziałam, o czym Jean pisze – pamiętam moją gotującą się zazdrość i następującą po niej rozpacz, za każdym razem, kiedy na moich oczach po osiedlu krążyły mamy z wózkami dziecięcymi… I Jean opisuje te uczucia, te sytuacje – po to, żeby pomóc Ci je zidentyfikować u siebie (jeśli są), nazwać i zaakceptować.

Po drugie primo, autorka WSPANIALE tłumaczy BARDZO TRUDNE sprawy. Na przykład katolickie zasady moralne. Co wolno, a czego nie wolno w procesie starania się o dziecko – i DLACZEGO. I nie jest to powiedziane w sposób zimny i bezduszny, albo autorytatywny – WRĘCZ PRZECIWNIE. Z każdego słowa Jean bije TAKA MIŁOŚĆ BLIŹNIEGO, SZACUNEK i AKCEPTACJA dla nas, naszych uczuć i naszej historii, dla momentu życiowego, w którym jesteśmy, ŻE GŁOWA MAŁA. Tak może pisać TYLKO osoba, która doświadczyła niepłodności na własnej skórze.

Nie żebym była koneserką ciężkostrawnych dokumentów Kościoła, ALE to JAK Jean wyjaśnia katolicką bioetykę POWALA NA KOLANA. I chociaż osobom, które aktualnie są in medias res tego ogromnego trudu leczenia niepłodności może się wydawać NIEMOŻLIWIE trudne trzymanie się tych zasad, autorka pisze to z TAKĄ delikatnością, a jednocześnie pewnością – jakby dawała znać „WIEM, że to jest szalenie trudne. Jestem w tym z Wami”. Ogromnie sobie cenię to jej podejście.

I po trzecie primo, z tą książką się pracuje. Na koniec każdego rozdziału są pytania do refleksji. I powiedzmy, że to mnie tak do końca nie zdziwiło.

ALE.

Poza pytaniami do refleksji dla osób niepłodnych, są jeszcze fragmenty przeznaczone dla rodziny i przyjaciół tych osób. I to jest totalny SZTOS.

Niepłodna para często czuje się jak samotna wyspa. A ludzie wokół (rodzina, znajomi, sąsiedzi, współpracownicy) czasem nie wiedzą jak się zachować. Niesamowite jest to, że Jean w ogóle wpadła na to, żeby nakierować tych ludzi z otoczenia, podpowiedzieć (nawet wprost) co mówić, a czego nie mówić, bo niepłodna para poczuje się tak i tak. Fragmenty te nie są „złotymi radami” specjalisty, kogoś kto czuje się lepszy, bo jest „wtajemniczony”. Nie. Są to pełne miłości zdania, które uświadamiają najbliższych przez co przechodzi para borykająca się z niepłodnością i w jaki sposób można im pomóc, jeśli w ogóle. Jasne, że każdy może inaczej dany aspekt przeżywać, ale te generalne wskazówki mogą się okazać dla rodziny/przyjaciół na wagę złota.

Wiecie, chociaż jest tak, że ja się już do mojej/naszej niepłodności przyzwyczaiłam i nauczyłam się z nią żyć, to napotykałam tu fragmenty, przy których miałam ochotę się rozryczeć. I nawet nie chodziło o to, że przypominałam sobie moje doświadczenie. Miałam łzy w oczach kiedy czytałam statystyki.

Nawet teraz, jak o tym piszę. 💔

Jest nas tak wiele…

Tak wiele z nas chociaż pragnie tego z całego serca, z jakiegoś powodu nie może począć dziecka. Co szósta para doświadcza niepłodności. 💔

Tyle dzieci jest zabijanych, że serce pęka. Tyle dzieci czeka na adopcję.

Rozwalił mnie ten fragment:

Gdy ogłosiłam w swej parafii, że zakładamy nowe duszpasterstwo z małżeństwami zmagającymi się z niepłodnością, kilka par po sześćdziesiątce i siedemdziesiątce podeszło do mnie po mszy. Ze łzami w oczach powiedzieli mi, że żałują, iż nie było takiego duszpasterstwa dla nich, gdy sami przechodzili przez niepłodność.

Czekajcie, gdzie są moje chusteczki…? 😭

Ech, moi drodzy, polecam. Polecam.

A może są wśród Was tacy, którzy już tę książkę przeczytali? Co o niej myślicie? Dajcie znać w komentarzach.

I wiecie, gdybyście chcieli pogadać o niepłodności…jeśli potrzebujecie rozmowy, może modlitwy w intencji poczęcia dziecka – dajcie znać: bernadetta.franek[at]gmail.com 🙏.

Kategorie
Recenzje

Czy Jezus miał beach body?

źródło: canva.com

Dzień dobry, miły Czytelniku, miła Czytelniczko! 😊

Ściskam Cię na przywitanie w ten letni poniedziałek!

Co u Ciebie? Jak rodzina? Jak w pracy?

A może właśnie się urlopujesz? Jeśli tak, to napisz w komentarzu w jakim zakątku Polsku lub świata aktualnie przebywasz 😊

Słuchaj, chcę Ci dzisiaj opowiedzieć o mega intrygującej audiokonferencji, którą wysłuchałam sobie w czasie mojego dnia wolnego, siedząc na ławce na bulwarze Xaverego Dunikowskiego, potem przechadzając się na wyspę Słodową i potem półleżąc na trawie na tejże wyspie. I robiąc tego dnia ponad 14000 kroków (jak przeliczył krokomierz). Ha!

3 rzeczy o ciele, które mnie zaskoczyły w konferencji ks.Marka Dziewieckiego „Koniec wymówek! Trenuj z Jezusem ciało i ducha”:

1) „Ja jako człowiek jestem nie z tej ziemi, a moje ciało jest z tej ziemi”.

To jest w ogóle pierwsza myśl jaką przedstawia ks.Marek w czasie tej konferencji. Sczajcie to: „ja jako człowiek jestem nie z tej ziemi” – to wiedziałam, „a moje ciało jest z tej ziemi” – to też wiedziałam. Ale zestawienie tego razem jest dla mnie zaskakujące.

No bo tak. Ja jako człowiek, jako istota z duszą pochodzę od Boga.

A moje ciało pochodzi z tego świata. Zostało stworzone przez Boga tu, na ziemi.

Człowiek z planety Boga + ciało z planety Ziemia = status „to skomplikowane”.

Zobaczcie, mając ciało i ducha mamy w sobie dwie zupełnie inne natury.

A jednocześnie – chrześcijaństwo naucza – jest absolutna jedność między ciałem a duchem.

Nie da się ich rozdzielić, nie może być człowiek tylko ciałem albo tylko duchem. Tylko cielesnością albo tylko duchowością.

I ten delikaty balans jest mega skomplikowany i trudny do osiągnięcia, bo jako chrześcijanie jesteśmy wezwani zarówno do rozwoju duchowego i jak i do dbania o swoje ciało. A na skutek grzechu pierworodnego często zamiast harmonii tych dwóch sfer, doświadczamy jakiegoś konfliktu.

Bo jakże często jest tak, że nasze ciało ma na coś ochotę – np. na kolejną porcję lodów, albo na jeszcze tylko jeden odcinek serialu, albo na jeszcze 5 minutek drzemki, a nasz duch, nasze sumienie krzyczy w środku (albo i nie?): „Ty chyba żartujesz! Weź się ogarnij i odstaw te lody/wyłącz tego Netflixa/marsz do roboty!”.  

I jakoś tak sobie myślę, że właściwe dbanie o te dwie natury w nas, naturę z tej ziemi i naturę nie z tej ziemi, wymaga dużego nagimnastykowania się, żeby zrobić to dobrze.

2) „Troska o ciało jest powinnością moralną”.

O mamo, tym to mnie normalnie zabił. 🤯

W sensie, świat się zatrzymał jak to usłyszałam.

Troska o ciało jest powinnością moralną – przecież to brzmi mega poważnie!

Wiecie, ja nierzadko tak mam, może Wy też, że jak przeczytam albo usłyszę jakąś prawdę życiową, to choćby nie wiem jak była banalna i oczywista dla osób postronnych – to jeśli trafi we mnie we właściwym momencie, to nagle doznaję jakiegoś absolutnie kosmicznego olśnienia.

Kurka wodna! Skoro dbanie o ciało (oczywiście, ani mnie, ani księdzu Markowi nie chodzi o jakieś skrajne, hedonistyczne dbanie o ciało) jest powinnością moralną, to, ja pierdziu!, to sfera dbania o ciało od razu osiągnęła jakiś zupełnie nowy, wyższy rangą status, z którym nie umiem dyskutować. Bo tutaj się dla mnie kończy „ale…”, „ale przecież…”, „ale ja…”. Zamykam gębę i biję się w pierś.

Bo widzę jak czasami olewam to, że gdzieś coś boli i może warto by było pójść zrobić badania. Jak czasem wykupuję recepty, a potem leki biorę w kratkę. Jak wiem, ile czasu tygodniowo według WHO powinnam poświęcić na aktywność fizyczną i nic z tym nie robię. Jak, tak naprawdę, nie biorę NA SEEEERIO tego, że jeśli nie zadbam o moje ciało dzisiaj to na starość będę to sobie CODZIENNIE, PRZY KAŻDYM BÓLU wyrzucała. Że wnuków mogę nie mieć siły podnosić. Że mogę mieć trudności z poruszaniem się.

Kurde, mam powinność moralną. I mam zobowiązanie wobec mojej rodziny.

3) „Jezus był okazem zdrowia, był wysportowany”.

Haha, co? – taka była moja pierwsza reakcja na zdanie ks.Marka. Takie lekkie podśmiechiwanie się.

No dobra, dobra, ale skąd ksiądz to wytrzasnął?

No i ksiądz Marek tłumaczy to tak (a bierze to wszystko z Ewangelii!):

Jezus miał bardzo wymagający tryb życia:

– praktycznie wszędzie poruszał się pieszo (a pamiętajmy, że odwiedzał rozliczne miejscowości, by nauczać),

– wszędzie w upale (bo podróżował i nauczał w ciągu dnia),

– nie zawsze zdarzał się regularny posiłek (bo jak był w drodze, to czasem zwyczajnie nie było jak),

– mówił całymi dniami (no bo nauczał – czy to tłumy, czy węższe grono swoich uczniów),

– bez mikrofonu (a że słuchały go tłumy, to musiał mieć donośny głos),

– i z mocą (por. Mk 1,22 i Mk 1,27).

A jak jeszcze dołożymy sobie do tego taki element układanki, że Jezus uczył się od św.Józefa fachu ciesielskiego i w zasadzie przez większość swojego dorosłego życia pracował fizycznie sześć dni w tygodniu…

No, nie ma bata, MUSIAŁ mieć na to siłę, taką „zwyczajną”, fizyczną siłę, musiał mieć odpowiednią tężyznę fizyczną, żeby realizować taką pracę.

Do tego – ogarnijcie to – ks.Marek zwraca uwagę, że Jezus w czasie drogi krzyżowej uniósł krzyż mocą swojej ludzkiej natury. Ludzkiej. Bo gdyby użył boskiej natury to by pewnie na paluszku tę belkę krzyżową podniósł. A On użył swojej ludzkiej, fizycznej siły.

Nie wiem czy miał beach body, ale gdyby miał tylko skórę i kości, i gdyby nie dbał o swoje zdrowie i o swoje ciało to, no way, nie dotarłby na Golgotę. Oczywiście, do tego kierowała Nim nieskończona miłość do nas i niepojęta siła psychiczna, ale de facto Jego ludzkie mięśnie niosły ten krzyż przez wąskie uliczki Jerozolimy.

Jeszcze jedną intrygującą rzecz ks.Marek zauważa. Już trochę „lżejszą”.

Pan Jezus lubił…jeść 😊

Oczywiście, nie chodzi o „lubienie jeść” = „obżeranie się dla przyjemności”.

Ale, w przeciwieństwie do Jana Chrzciciela, który ani zbyt gustownie się nie ubierał (miał „odzienie z sierści wielbłądziej”), ani zbyt dobrze nie jadał (dieta szarańczowo-miodowa), Jezus dawał się zapraszać na uczty. Mamy wesele w Kanie Galilejskiej, mamy ucztę u Mateusza, potem też u Zacheusza, u Marty i Marii, zapraszali go faryzeusze i uczeni w Piśmie, ale też celnicy i grzesznicy. Jezus nie odmawiał. Apparently, lubił smacznie zjeść.

A co powiedział do uczniów po zmartychwstaniu?

Najpierw stanął pośród nich i powiedział „Pokój Wam!” – nie mogli uwierzyć, że to On.

Potem pokazał im swoje ręce i nogi – dalej nie mogli uwierzyć.

Wreszcie zapytał „Macie tu coś do jedzenia?” – i uwierzyli :D.

To tak trochę z humorem, ale sprawdźcie sami! (Łk 24,36-43)

Ksiądz Marek kwituje to tak: „Czyli [Jezus] cieszył się swoim ciałem i o to ciało dbał”.

Kochani moi, do czego to wszystko zmierza?

My tutaj ciągle o ciele, a jak z rozwojem duchowym?

Ks.Marek mówi, że zdrowie duchowe jest oczywiście ważniejsze niż zdrowe ciało (i myślę, że wszyscy chrześcijanie podpiszą się pod tym obiema rękami). A jednocześnie „tylko sprawne ciało może nam umożliwić sprawne funkcjonowanie w rodzinie, małżeństwie, szkole, miejscu pracy i oczywiście w sporcie”.

No i mając perspektywę ziemskiej natury mojego ciała, mojej powinności moralnej i mając za wzór mojego Mistrza, który swoim ciałem się cieszył i o nie dbał – daje mi to potrzebną motywację do zmian.

.

Polecam Wam odsłuchać całą konferencję „Koniec wymówek! Trenuj z Jezusem ciało i ducha” ks.Marka Dziewieckiego, wydaną przez wydawnictwo RTCK – zaskakujących odkryć jest tam znacznie więcej 😊

.

A jak jest u Ciebie z dbaniem o ciało? Jaką masz z nim relację? Czy czujesz, że powinieneś/powinnaś coś zmienić w tej sferze?

Kategorie
Recenzje

Boskie planowanie

Heeej! 😊

Jak się czujesz, co u Ciebie słychać? Korzystasz z dobrej pogody? Z możliwości uczestniczenia we Mszy Świętej bez limitów osób w kościele? 😊

Ja się cieszę jak dziecko, że mogę przejść z klatki schodowej do auta na parkingu bez maseczki 😂 i z tego, że w sobotę mogliśmy spotkać się ze znajomymi w parku i ich wyściskać – o mamo, jak ja tego potrzebowałam!

Dzisiaj opowiem Ci o pewnej książce, która potrafi TAK zmienić spojrzenie na codzienność, że normalnie szok! Książka ta, autorstwa o.Janusza Pydy OP, nosi tytuł „Dzień z życia diabła. Poradnik kuszenia” i jest niewielką książeczką o wielkiej mocy. Ja ją przeczytałam już chyba trzeci raz. Sam tytuł wskazuje, że opowiada ona o tym jak wygląda kuszenie człowieka przez diabła – od rana do nocy. A powiem Ci, że jego techniki są, niestety, często piekielnie skuteczne. Czytając ją, miałam wiele takich momentów, w których uderzałam się w pierś – kiedy po prostu widziałam, że mam tak samo. Że, kurka wodna, daję się skusić i zamiast odważnie, odpowiedzialnie, i asertywnie powiedzieć „NIE”, wybieram to co łatwiejsze, co przyjemniejsze, a niekoniecznie dobre.

4 rzeczy, które wyniosłam z tej książki:

1) Wieczór i sen to fundament. FUNDAMENT, powiadam!

“Uświadomiłem sobie, że strategicznymi punktami dnia, gdy idzie o kuszenie, są poranek i wieczór. Że jeśli przyłożę się i wprowadzę solidny bałagan w początek i koniec dnia mojego podopiecznego, wszystkie wydarzenia źle rozpoczętego dnie potoczą się w złym kierunku właściwie same”.

(tak mówi, gwoli ścisłości, diabeł – narrator w książce)

A wiadomo, że poranek będzie zepsuty kiedy będziemy jacy? Niewyspani!

Moi mili, przyznajcie się, ilu z Was jest tak zdyscyplinowanych, żeby codziennie kłaść się do łóżka o tej samej porze? I to takiej gwarantującej wyspanie się? (OK, będąc rodzicem małych dzieci ciężko o gwarancję wyspania 😅, ale you know what I mean). Ja przyznam się, że nie jestem. I chociaż baaardzo lubię spać, to zawsze mam tyyyyle rzeczy do zrobienia, że szkoda by było ich nie zrobić! A ta książka przekonuje mnie do tego, żeby jednak o ten swój sen zadbać (o matko, jak to brzmi banalnie)! Słuchajcie, jeśli popatrzeć na to z tej strony: odkładanie pójścia spać o właściwej dla Was porze to jest pokusa szatana. On chce Wam totalnie zepsuć potem cały poranek, a zepsuty poranek to autostrada do zepsutego całego dnia – noż, kurka wodna, chcecie mu na to pozwolić?? Podpowiem Wam: absolutnie nie! 😀 Ale zanim pójdziecie spać, jest jedna konieczna rzecz do zrobienia: zaplanujcie kolejny dzień. Sprawdźcie czy macie czyste/wyprasowane ciuchy na jutro (konia z rzędem temu, kto NIGDY nie frustrował się rano, że nie ma się w co ubrać), sprawdźcie pogodę (np. wyciągnijcie zawczasu parasolkę i połóżcie w przedpokoju) i zaplanujcie sobie CZAS PO PRACY. Ale o tym za chwilę.

2) Szatan bierze na celownik na pozór naprawdę pierdołkowate rzeczy.

Mówi się, że „diabeł tkwi w szczegółach” – myślę, że po przeczytaniu tej książki zupełnie inaczej będziecie patrzeć na tę frazę. To jest niesamowite, w jakich szczegółach on tkwi! W tym jak zareagujesz na zamarznięty zamek w drzwiach samochodowych, w tym ile czasu spędzisz na porannej kawie w biurze, w tym czy będzie Ci się chciało przygotować odpowiedni strój do pracy… Każda taka sytuacja to dla niego pole do działania – do kuszenia.

„Mało kto (…) potrafi dostrzec, że najważniejszą walką duchową, którą ma do stoczenia w najbliższym czasie, jest ta o sprawne ranne wstawanie, większą staranność w trosce o jedzenie czy utrzymywanie higieny osobistej. To wszystko wydaje się naszym klientom tak przyziemne, że w ogóle nie kojarzy im się z życiem duchowym. Mało kto rozumie, że życie duchowe zaczyna się na ziemi i w ciele”.

To jest to co, mówi św. Tomasz „łaska buduje na naturze”! Kolego, koleżanko, jeśli nie będziesz dbał lub dbała o swój mięsień samodyscypliny w takich aspektach jak sen, zdrowe i regularne posiłki, zdrowie fizyczne i psychiczne, o odpowiednią postawę w czasie modlitwy, to Pan Bóg nie będzie miał na czym zbudować!

3) Myślenie magiczne, czyli uważaj na to co mówisz!

OMG! To dla mnie odkrycie! Pewnie macie swoje „ulubione” powiedzenia, typu „złośliwość rzeczy martwych”, albo „nienawidzę poniedziałków”, albo coś co u mnie w domu się powtarzało „jaki poniedziałek, taki cały tydzień”. O, albo takie coś co sama sobie ukułam „całe życie pod górkę”. Następnym razem, jak któraś z tych fraz zaświta mi w głowie, będę się starała z całych sił powstrzymać się przed wypowiedzeniem jej i jak najszybciej wywalić, wymazać ją z myśli. Po pierwsze dlatego, że to jest zrzucanie odpowiedzialności na czynniki zewnętrzne, a nie na mój nieogar czy złą decyzję. A po drugie, bo język NAPRAWDĘ wpływa na nasze postrzeganie rzeczywistości, na nasze myślenie i postępowanie. Jeśli będę sobie powtarzała „całe życie pod górkę” to nie dość, że będę w to coraz mocniej wierzyła, to na dodatek, rzeczywiście będę patrzyła na wyzwania, na trudniejsze sytuacje w życiu jako na coś, czemu jestem z zewnątrz poddawana i jest dla mnie nieznośnym mozołem. Ja, biedna ofiara. Naprawdę będę mega miserable jeśli będę włączała takie zdania regularnie do mojej codzienności. Zamiast tego – wiem, że to nie zawsze będzie łatwe – lepiej popatrzeć bardziej optymistycznie na poniedziałek, czy na jakieś wyzwania życiowe. Ooo! A może warto sobie taką frazę zastąpić czymś, co nas nastroi pozytywnie – na przekór danej sytuacji? A może jakimś cytatem z Pisma Świętego, który napełni nas radością, otuchą, nadzieją?

4) Odpoczynek też należy planować!

Pierwszy raz uświadomiła mi to Pani Swojego Czasu – Odpoczynek. Należy. Planować. Japierdziu. No, dla mnie to jest groundbreaking. Ja mam taki brzydki zwyczaj, że moja to-do lista zawiera mnóstwo rzeczy do załatwienia, które staram się zrobić, a potem padam ze zmęczenia i jestem zła na cały świat, że JA NIE MAM KIEDY ODPOCZĄĆ! No, heloooł? Jak sobie nie zaplanowałam, to sobie nie odpoczęłam! Tak, tak, moi mili, nawet czytanie książki, oglądanie filmu, już nie mówiąc o sporcie – to koniecznie trzeba zaplanować. Mam na myśli – o tej i o tej godzinie czytam/oglądam/idę biegać. Ja widzę po sobie, że mam tendencję do zamęczania się – jakiś taki autosabotaż robię, o matko! 😅 No i co z tego, że zrobiłam o jedno zadanie więcej z mojej listy, skoro zrobiłam to kosztem odpoczynku. A takie pół godziny czytania to byłaby dla mnie absolutna przyjemność i zasłużone wytchnienie. Tak więc pracoholicy, perfekcyjne panie domu – od dzisiaj planujemy odpoczynek. Inaczej może to rodzić frustrację w stosunku do domowników, albo może spowodować późne pójście spać i zagwarantować zepsuty poranek i kolejny dzień – a o to naszemu wrogowi chodzi.

Wiecie, jak czytam książki, które nie są powieściami, tylko poradnikami albo czymś na kształt poradników (a ta książka taką jest) to staram się wynieść z nich jedną rzecz, którą chcę wprowadzić w życie. Żeby nie było, że książkę odłożę na półkę i o niej zapomnę. I już postanowiłam, że po przeczytaniu tej książki nadszedł dla mnie czas na zawalczenie o wcześniejsze kładzenie się spać. A że małe sukcesy pozytywnie nastrajają i napędzają do osiągania kolejnych, wydrukowałam sobie habit tracker – tabelkę do śledzenia nawyków (no powiedzcie, że angielski nie jest cudowny ❤ – dwa słowa kontra cała fraza po polsku). Będę na niej zaznaczała jak mi idzie realizacja mojego postanowienia, nie będę dołowała się jakimś pojedynczym niepowodzeniem, a w miarę jak będzie się moja tabelka zapełniała będę sobie wypracowywała NAWYK. NAWYK(!!!) chodzenia wcześniej spać. Jejku, jejku, zacieram ręce! Z tego wyniknie tylko dobro! 😊

Słuchajcie, może też chcecie popracować nad jakimś nawykiem? Poniżej zamieszczam linki do kilku darmowych habit trackerów do wydrukowania w domu, powieszenia na drzwiach czy tablicy korkowej i uzupełniania. Tylko nie chciejcie zmieniać wszystkiego na raz! Weźcie sobie 1-2 rzeczy, nad którymi chcecie popracować i po jakichś 3 tygodniach dodajcie kolejną.

Pierwszy (ja aktualnie z tego korzystam)

Drugi

Trzeci

No, to ja pracuję nad spaniem, a Ty co bierzesz na celownik? 😊 W jakim obszarze pokażesz diabłu figę?

Kategorie
Recenzje

Czego nie wiedzieliście o emocjach, a baliście się zapytać. Tak, Panowie, Wy też.

Hej, mój drogi i moja droga! 😊

Jak spędziłeś lub spędziłaś weekend? Cieszysz się, że od dzisiaj znowu lasy i parki otwarte? Ja bardzo!

Już przebieram nóżkami, żeby regularnie wychodzić na spacery w jakieś bardziej urodziwe okolice niż dookoła bloku i nie kisić się w domu.

A dzisiaj z okazji poniedziałku, specjalnie dla Ciebie nowy post na blogu.

Słuchajcie, jeśli oglądaliście moje InstaStory jakieś dwa tygodnie temu to może pamiętacie, że mówiłam tam o takim swoim…no PROBLEMIE to może za duże słowo (albo boję się tego tak wprost nazwać 😂 – nie wiem), że nie zawsze udaje mi się moje emocje trzymać na wodzy. O tym, że mam momenty kiedy emocje biorą górę – po prostu się we mnie gotuje (jak w kreskówkach, że czubek głowy odskakuje w górę, słychać gwizdek i leci para jak z czajnika lub lokomotywy 😂) i zanim się zorientuję mówię słowa, które miały tylko zostać w głowie, a one – cholery jedne – wyskoczyły bez pozwolenia.

Też tak macie??

…Nie?

Shoot. 😕

Anyways, wtedy właśnie zdecydowałam, że kolejną lekturą, która wepchnie się na początek kolejki do czytania będzie książka ks.Marka Dziewieckiego „Emocje. Krzyk do zrozumienia”. Leżała na półce kupiona jakiś czas temu i – jak widać – czekała na swój moment. I się doczekała!

Powiem Wam, że ja mam u siebie na półkach sporo poradników 😂 takich psychologicznych albo okołopsychologicznych. No i myślałam, że sięgam po taki właśnie poradnik. Że dowiem się jak panować nad emocjami, albo jak bezpiecznie dawać upust swoim frustracjom, żeby nikt wokół mnie nie obrywał z tego powodu. I tak sobie myślę, kurka wodna, chyba się przyzwyczaiłam do artykułów internetowych „10 sposobów na…” 😂 Bo słuchajcie, ta książka to – w moim mniemaniu – nie jest typowy poradnik.

Ta książka to TRAKTAT o emocjach.

Definicje, naukowe podejście, rozkładanie na czynniki pierwsze, dążenie do sedna, do powodów, analizowanie wręcz czasami filozoficzne (a dla mnie to synonim ogromnej, wykraczającej poza moje zdolności rozkminy 😂) różnych stanów i sytuacji wewnętrznych. O matko!

No i co ja się dziwię? Przecież książkę napisał doktor psychologii.

No i jak zaczęłam w nią brnąć to miałam takie tyyyci ukłucie zwątpienia „czy to jest na pewno to, czego szukam?”.

Ale, słuchajcie, to co tam znalazłam, zrobiło na mnie ogromne wrażenie. Powiem Wam o trzech takich rzeczach.

Definicje oraz emocje kontra racjonalizm

Już na początku ks. Dziewiecki zadaje pytanie „do czego emocje są nam w ogóle potrzebne?”. I wskazuje, że przecież mało kto chlubi się z tego, że jest człowiekiem wrażliwym emocjonalnie. Raczej jest na odwrót, prędzej zdarza się, że ktoś wypina dumnie pierś, gdy uważa się za człowieka na wskroś racjonalnego. Sami chyba na co dzień widzimy, że emocje mają słaby PR, prawda? Natomiast co mówi o nich autor:

„Emocje są przekaźnikiem ważnych informacji o nas samych i o naszym życiowym położeniu.”

Czyli za każdym razem kiedy czegoś doświadczamy – a doświadczamy czegoś 24 godziny na dobę – to jakaś emocja nas o tym informuje. No i dojrzały człowiek potrafi tę informację odpowiednio przetworzyć i coś z nią dalej zrobić.

I, wiecie, to się może wydawać absolutnie oczywiste, a jednak jak się o tym czyta, jak to się słyszy od autorytetu to ma zupeeełnie inny wydźwięk (przynajmniej dla mnie) i wtedy czujesz, że to jest naprawdę serious business. Że na emocje nie można sobie ot tak machnąć sobie ręką, tylko one naprawdę są nam niezbędne. Jest emocja i ona nie jest tylko po to, żebyśmy się wyrażali, żebyśmy coś CZULI, żeby było nam miło lub niemiło, ale ona. coś. do nas. gada.

Co więcej!

Ks. Dziewiecki zauważa bardzo ciekawą rzecz, mianowicie emocji NIE DA się oszukać, natomiast myślenie DA SIĘ oszukać. Popatrzcie, mogą być przecież ludzie, którzy wyrządzają drugiemu człowiekowi krzywdę, jakąkolwiek (albo również sobie samemu! np. wszyscy, którzy wpadają w nałogi), a jednocześnie mogą sobie samemu wmawiać, że przecież oni są w porządku, że czego się ludzie czepiają, że oni są przecież pucuś glancuś. I mogą tak żyć całymi latami. I w ten sposób manipulują swoim myśleniem.

Jak to przystępnie autor napisał:

„Bóg przewidział, że jeśli dałby nam wyłącznie zdolność myślenia, to w sytuacjach kryzysowych, w których prawda o sobie samym niepokoi danego człowieka, używalibyśmy umysłu jedynie po to, by uciekać od prawdy o sobie i by nałogowo samych siebie oszukiwać. Bóg zna nas na wylot i dlatego dał nam emocje, które pełnią w nas i w naszym życiu jakże potrzebną i czasem ratującą nas przed klęską rolę drugiego obiegu informacji.”

I fragment, przy którym dałam trzy wykrzykniki:

„Emocje nie dość, że mówią mi prawdę (także wtedy, gdy w myśleniu od niej uciekam), to jeszcze mobilizują mnie, bym z tej prawdy zrobić roztropny użytek”.

To jest hit. Skoro ta emocja do mnie gada, to ja nie powinnam jej ignorować, szczególnie jeśli to jest TRUDNA/bolesna emocja. Tylko najlepiej zatrzymać się, nadstawić wewnętrznego ucha i zidentyfikować co też ona tam chce mi przekazać.

Perełki

W książce mam sporo fragmentów, które podkreślałam, zakreślałam, łączyłam klamrą lub stawiałam przy nich wykrzykniki. Oto kilka z nich.

„Gdy ktoś nas niesłusznie atakuje, to człowiek dojrzały emocjonalnie reaguje wtedy spokojem i nie traci pogody ducha”.

Aha, mhm, tia, już to widzę u siebie. Tzn. ja sobie siebie taką potrafię wyobrazić 😁 , ale kiedy próbuję przypomnieć sobie jakiś moment, kiedy na niesłuszny bądź też słuszny atak zachowałam spokój i pogodę ducha… Kurczę blade. Niedobrze, niedobrze.

Kolejna perełka, która mnie zatkała:

„Mogę zmieniać siebie na tyle, na ile siebie pokocham. To miłość, a nie złość nas przemienia”.

No i weź dyskutuj się z tym.

Ks. Dziewiecki też nieraz przywołuje takie stwierdzenie, że żeby wyleczyć bolesną przeszłość, w pierwszej kolejności trzeba zadbać o radosną teraźniejszość.

Co to jest ta radosna teraźniejszość? – tak sobie myślę.

Czytam dalej i zaczynam tak to sobie układać w głowie: radosna teraźniejszość to nie jest stawianie na częste , chwilowe przyjemności, ale jest to życie poukładane w różnych sferach. No i tak w pierwszej kolejności to powinno być poukładana sfera relacji z Panem Bogiem, potem poukładana sfera relacji z najbliższymi, potem poukładana kwestia pracy itd. itd. I jak o te ważne dla nas aspekty życiowe będziemy dbać, będziemy je pielęgnować, to osiągniemy tę prawdziwą radość, nie chwilową, tylko taką radość na poważnie 😊 I to dopiero jest punkt wyjścia do zajęcia się bolesną przeszłością.

Przyczyny, przyczyny, przyczyny

Ostatnia i chyba dla mnie najważniejsza rzecz. Tak, zdecydowanie grand finale, gwóźdź programu i crème de la crème. To jest dla mnie absolutnie niesamowite, że tak często autor wraca do tej (jak się okazuje) prawdy, że jeśli doświadczamy bolesnych emocji, to trzeba znaleźć co za tym stoi. Trzeba znaleźć jej przyczynę.

Japierdziu. Wiecie, to jest dla mnie mind-blowing. To jest dla mnie zupełnie nowe spojrzenie na moją emocjonalność. Być może większość z Was robi właśnie facepalm i myśli sobie „Benia…no weź…serio?”, ale wiecie co? Ja przez całą moją świadomą dorosłość, kiedy doświadczałam bolesnych emocji to zadawałam sobie (i innym) pytanie JAK ja mam te emocje bezpiecznie z siebie uwalniać? Rzucać talerzami? Walić pięścią w ścianę? Tupać nogami? A może coś innego: „jestem oazą spokoju” i słuchanie muzyki relaksacyjnej zaraz po sprzeczce z mężem? Kurka wodna! A tutaj mi ksiądz mówi, że kobito, weź się w pierwszej kolejności zastanów co one do Ciebie mówią, te emocje Twoje. Co jest przyczyną tego, że one w ogóle się pojawiły? Dlaczego Cię denerwuje to, co Cię denerwuje? Skąd się bierze to uczucie irytacji? Frustracji?

Ja nie mogę! Wiecie, ja mam kilka zalążków odpowiedzi na te pytania, ale dla mnie to jest w dużej mierze niezbadany ląd! Ja się, moi Drodzy, pakuję i ruszam w podróż poznania siebie.

„Człowiek dojrzały emocjonalnie nie tylko wie, co przeżywa, ale też rozumie, że te bolesne przeżycia nie biorą się znikąd. (…) One są jedynie sygnałem problemu. Dobrze, że taki sygnał się pojawia, bo wtedy możemy lepiej zrozumieć naszą obecną sytuację życiową”.

Zdumiewające!

A Wy jakie macie zdanie o emocjach? Czy z natury jesteście „oazami spokoju”? 🌴

Kategorie
Recenzje

A star is born

Czeeeść! Miło Cię tu znów zobaczyć 😊 cieszę się, że tu zaglądasz!

Izolacja trwa i wiele osób chwyta za książkę (oczywiście po to, żeby czytać, a nie rzucać we frustrującego domownika, z którym nie da się wytrzymać na home-office’ie). Ty też? 😊

Ja czasami mam taką tendencję, że nabywam książki pod wpływem impulsu 😜. Widzę (ach!), czytam o czym jest (ach!) i biorę! (No dobra, potem jak przeglądam koszyk i przeliczam fundusze to poświęcam chwilę na namysł. Ale tylko chwilę 😉). I tak oto zostałam właścicielką książki o Esterze.

Powiem Wam całkowicie szczerze, że uwielbiam wydawnictwo RTCK, uwielbiam o.Adama Szustaka (OP), ale kurka wodna, nie wiem do końca po co kupiłam tę książkę.

W sensie, serio? O pięknie kobiety?

Ileż można???

Wiecie, ja mam jakąś taką łaskę (i nie chcę, żeby to brzmiało jakoś pysznie czy coś), że jakiś czas temu (2-3 lata temu?) po prostu zaakceptowałam to jak wyglądam. Nie mam pojęcia jak to zrobiłam, więc ten taki spokój, który od tamtej pory czuję w środku, w Beni, to wierzę, że od Boga pochodzi. Uznałam, że Pan Bóg po prostu stworzył nas w różnych kształtach i kolorach. Jedni są okrąglejsi, inny szczuplejsi. Jedni mają nieco grubsze łydki, inni mają nieco szersze ramiona I TO JEST OK. Mamy różne kształty, jesteśmy „jabłkami”, „gruszkami”, „klepsydrami” i np. tak jak ja „kręgielkami” (bardzo mi pasuje to porównanie mojej sylwetki do kręgielka, a czytałam o nim jeszcze za czasów studiów, wertując w Empiku książkę Trinny i Susannah „Księga kobiecych sylwetek”. Patrząc teraz na okładkę tej książki, przekonuję się, że to naprawdę musiało być bardzo dawno 😫). Inaczej byłoby strasznie nudno!

I teraz uwaga: to jest OK, pod warunkiem, że się NIE ZAPUSZCZAMY. To nie jest tak, że wszystko mi wolno i Panu Bogu wszystko jedno, bo moim zdaniem chodzi o to, żeby NIE ZAPUSZCZAĆ swojego ciała. Czyli? Nihil novi: starać się zdrowo jeść i uprawiać jakąś aktywność fizyczną. „Ale banał…”. Niby banał, ale that’s it! I nie myślcie sobie, że JA myślę sobie, że to takie proste 😜 wieeeeeem jakie to trudne! U mnie najbardziej z tą aktywnością fizyczną. Ale zdecydowałam, że taką filozofię obieram: nie zapuszczać swojego ciała, po prostu o nie dbać jak o przyjaciela, powiem więcej, jak o świątynię Ducha Świętego (!!) i jak o coś, co Pan Bóg stworzył, UTKAŁ, z ogromną, ogromną miłością.

W zaakceptowaniu swojego ciała pomógł mi też bardzo Psalm 139, którego poniższy fragment wisi u mnie, zapisany na kartce, w łazience koło lustra.

Dziękuję Ci, że mnie stworzyłeś tak cudownie,
godne podziwu są Twoje dzieła.
I dobrze znasz moją duszę.

Jeśli się nie mylę, kiedyś na Urzekającej było właśnie takie zadanie dla dziewczyn do zrobienia. No. Więc (⬅ I know) jak sobie stoję przed lustrem, to czytam ten fragment na głos od czasu do czasu i się do siebie uśmiecham, i jestem wdzięczna za swoje ciało. Nawet kiedy nie mam makijażu! 😂

I oczywiście, opisałam tutaj tylko kwestię piękna zewnętrznego, a przecież jest jeszcze o wiele, wieeeele ważniejsze i nieprzemijające piękno wewnętrzne, ale takie miałam po prostu skojarzenie i tak się moje myśli potoczyły.

Ale co ja miałam……………aha!! Książka!! 😁

Żeby nie było, książka nie jest tylko o fizycznym pięknie kobiety; w znacznie, znacznie większej mierze jest o tym innym, nie-fizycznym pięknie. W ogóle jak ją czytałam to miałam jakieś deja vu. Czy ja kiedyś już słuchałam konferencji o Esterze? A może Szustak w innych konferencjach przekazywał podobne myśli co przez pół tej książki? Szczerze, nie mam pojęcia. Gdzieś coś dzwoni, ale nie wiem, w którym kościele. No, bo tak: omówienie historii stworzenia Ewy i zasadę przyjmowania komplementów – pamiętam ✅, odrzucenie tego co świat uznaje za piękne i uznanie tego piękna, które widzi w nas nasz Bóg, Stworzyciel, Tato – pamiętam ✅, odrzucenie takiej myśli (i postawy!), że uznanie/aprobata ze strony mężczyzny jest mi potrzebna do szczęścia – też pamiętam ✅. Kurka wodna! No, deja vu jak bum cyk-cyk.

NATOMIAST.

(Teraz nastąpi ta część recenzji, w której powiem Wam co w ten czy inny sposób do mnie przemówiło.)

Po pierwsze primo, hasło: pszczoła.

O.Adam porównuje Esterę do pszczoły (skracam bardzo jego tok myślowy). A jaka jest pszczoła?

„Cały  czas gdzieś lata, czegoś szuka, gdzieś tam bzyczy itd. Jestem przekonany, że ta właściwość zachowania pszczoły jest właśnie jedną z cech dobroci kobiecej. (…) Prawdziwa kobieta jest nieustannie w ruchu. I nie chodzi mi oczywiście o zachowania nerwicowe. Prawdziwa kobieta nieustannie wszystko ogarnia, skacze z kwiatka na kwiatek, by zrobić jak najwięcej.”

Nie chodzi tu oczywiście o przeskakiwanie ze związku w kolejny związek, ale o „stan życiowego, nieustannego poruszania się”.

Skądś to znam! 😂 Bo ja też rzadko usiedzę na miejscu.

I jeszcze podoba mi się jak pisze:

„Kobieta jest jak pszczoła. (…) To istny ruch, energia, która trwa cały czas”.

I wiecie, nie chodzi tutaj o jakieś spektakularne rzeczy, ale bardzo przyziemne DOBRO: ogarnianie rodziny, pomoc sąsiadce, telefon do koleżanki, która być może ma jakiś ciężki czas… Pamiętanie o wysłaniu życzeń urodzinowych, kupowanie prezentów dla najbliższych, zadbanie o to, żeby nie iść z pustymi rękami w odwiedziny do kogoś… Facet – typowy, bo oczywiście są wyjątki – raczej o takich rzeczach nie będzie pamiętał, a my – mam na myśli typowe kobiety – mamy to jakoś w naturze. Nie sądzicie?

I jakoś tak czuję, że to porównanie do pszczoły mi pasuje. Pod warunkiem oczywiście, że – w przeciwieństwie do mnie 😂 – taka pracowita pszczoła nie weźmie za dużo na głowę i nie będzie trzymała dziesięciu srok za ogon 🙄. Chodzi o takie chętne, naturalne, dbanie o innych, robienie dobra. I niezaprzestanie robienia go jak już dzieci wyjdą z domu i zrobi się w życiu mniejszy „ruch” (mam tu na myśli taki rodzinny traffic). Nie. Mamy dalej być w ruchu, dalej działać , dalej rozprzestrzeniać to dobro. Me gusta.

Po drugie primo: gracja.

Jakoś ten temat gracji wywołał we mnie falę różnorakich uczuć, od zdziwienia po oburzenie i jakieś takie uczucie, które można wyrazić gestem wzruszenia ramionami (ale nie chodzi mi tu o obojętność, raczej coś bliżej rezygnacji? Zaakceptowania czegoś?).

O.Adam o gracji pisze tak: „Gracja w kobiecie to coś, co ma w sobie trochę z wyglądu, trochę ze sposobu poruszania się i trochę ze sposobu bycia.” Pisze też, że wśród kobiet, które on zna dużo częściej taką pewną grację spotyka się u pań po 50-tce, czy 60-tce. I dalej:

„gdy spotykam takie kobiety czuję się przy nich po prostu jak wieśniak w gumowcach, który właśnie wyszedł z obory, z gnojem na grabiach” i że mężczyzna przy takiej kobiecie „po prostu jest zaszczycony jej obecnością”.

Czytam to i sobie myślę: „kurka wodna! Coś czuję, że ja chyba nigdy nie będę miała w sobie TAKIEJ gracji!”. Jak czytam ten opis Szustaka, to mi się momentalnie gracja kojarzy z DAMĄ. A ja? Popatrzmy na mnie dzisiaj. „Trochę z wyglądu”: białe trampki, jeansy i biały t-shirt ze sloganem. Okulary słoneczne, srebrna, metaliczna kurtka – ❌. „Trochę ze sposobu poruszania się”: no, w płaskich trampkach trudno kołysać biodrami, ale przynajmniej chodzę w nich pewnie 😂 – ❌. „Trochę ze sposobu bycia”: Potrafię być złośliwa, pyskować do męża i wybuchać, kiedy się we mnie zagotuje i jestem akurat zmęczona – ❌. Oj, słabo to wygląda, Beniu. Chyba nie będzie z Ciebie żadna dama. No właśnie. Ale daję sobie takie dwie opcje: albo znajdę w sobie jakieś inne oblicze gracji albo będę siebie bacznie obserwowała po 50tce. I jeszcze baczniej będę obserwowała czy panowie są zaszczyceni moją obecnością. Ha!

Po trzecie i ostatnie primo: karty pracy.

To dodatek do książki. Kurka woda, jak mnie się to podoba, że coś takiego istnieje!

Karty pracy to świetny sposób na autentyczne i bez ściemy wdrożenie do swojego życia codziennego tych wszystkich myśli i wartości przekazanych w książce. Bo wiadomo jak jest, można przeczytać i odłożyć na półkę, a można nie tylko wziąć coś sobie do serca, ale też realnie coś dobrego zdziałać.

Kart jest 20 i są pięknie wydane, i pięknie zapakowane. Zadania na kartach podzielone są na kategorie: modlitwa, decyzja i działanie. Zaczęłam je robić oczywiście dopiero po przeczytaniu książki i robię je powolutku, ale każdym zadaniem jestem zachwycona. Są rzeczy do zrobienia dla siebie, dla kogoś i dla Boga. Mega. No i zadania z tych kart zbliżają nas do bycia takimi jak królowa Estera z Pisma Świętego.

Wiecie, tak sobie scrolluję i przeglądam to co tu napisałam… bo chciałam zakończyć tę recenzję określeniem dla kogo ta książka w ogóle jest? Kto jest grupą docelową? Bo początkowo miałam taką myśl, że nie do wszystkich kobiet ona jest skierowana. Do tych z kompleksami? Do studentek? Do młodych mężatek? Do singielek? Ale im bardziej dumam nad pszczołą i nad gracją, i jak przeglądam sobie te karty pracy, to myślę sobie, że ten krąg jest o wiele szerszy niż mi się z początku wydawało, i że każda kobieta nad JAKIMŚ (z wielu) aspektów piękna pewnie powinna popracować. Piękna = dobra.

Panowie, może się wypowiecie? Jaka (nie „która” 😉) kobieta Wam imponuje?

Dziewczyny, no i jak z tym pięknem jest u Was? Kiedy czujecie się piękne?

Kategorie
Recenzje

Co z tą marką?

Zacznę od tego, moi mili, że uwielbiam wydawnictwo RTCK. Nie wiem jak to robią, ale cokolwiek wypuszczają w świat, to jak tylko się o tym dowiaduję z newslettera albo z Insta, to jest dokładnie to czego w danym momencie potrzebuję. Napalam się jak szczerbaty na orzechy i po prostu muszę! to! mieć! (oczywiście, potem sprawdzam stan konta i różnie to „muszenie” się kończy).

No i pewnego pięknego dnia widzę reklamę książki ks.Piotra Pawlukiewicza „Ty jesteś marką”. OMG! To nie może być przypadek! Niedawno zaczęłam coaching kariery, machina ruszyła, elementy mojej mentalnej układanki zaczynają wpadać na właściwe miejsca – i oto taka książka! O marce, którą – jak się zanosi – będę budować. Ba! Już ją buduję! Kupuję z radością i z zapałem zaczynam czytać.

Jednocześnie myślałam sobie, że to zbyt piękne, żeby było prawdziwe – czy w taki oto prosty sposób trafiłam na książkę o budowaniu marki chrześcijanina – o budowaniu marki firmy chrześcijańskiej? Na poradnik, który jasno i klarownie mi wytłumaczy jak mieć chrześcijańską markę w świecie?

No…nie. To rzeczywiście byłoby zbyt piękne 😉

Ale po kolei! Muszę się Wam do czegoś przyznać – to jest pierwsza książka ks.Pawlukiewicza jaką czytałam. I nawet za dużo go nie słuchałam do tej pory w internetach, owszem, jakiś fragment tu, jakiś fragment tam… Wiedziałam tylko, że to chodząca legenda kaznodziejstwa. Taka właśnie marka sama w sobie 😉 No i może gdybym lepiej poznała go wcześniej to wiedziałabym z jakim stylem przekazu będę miała do czynienia. Tak więc nie wiem na ile ta książka jest reprezentatywna, ale trochę poznałam dzięki niej ks.Pawlukiewicza.

Książkę się czyta przyjemnie, lekko, w zasadzie mnie wystarczył jeden dzień na przeczytanie jej – w tramwaju, w drodze do pracy, w pociągu z pracy i wieczorem. Weszła jak nóż w masło. Wciągnęła, wessała mnie do środka. Ksiądz sypie dowcipami i anegdotami jak z rękawa i każda jest trafiona, zabawna i czegoś uczy, coś pokazuje.

Podobała mi się szczególnie anegdota z kroplówką 😝 Aż ją zacytuję. (Kontekst jest taki, że ksiądz zauważa, że w dzisiejszych czasach jesteśmy przyzwyczajeni do szybkich efektów tego co robimy).

„My chcemy mieć wszystko szybko. Pewnemu facetowi pielęgniarka zakładała kroplówkę w szpitalu.

– Musi siostra to zakładać?

– No muszę.

– Ale musi to tak powoli kapać?

– No musi.

– A może bym to wypił? Nie takie rzeczy się wypijało.

– Nie, to musi kapać.

– Wie siostra, bo ja jestem hydraulik, jak coś kapie, to się denerwuję.

[tutaj wybucham jakże subtelnym śmiechem]

[i teraz, to co ważne:]

W Twoim życiu Bóg podłączył Cię do kroplówki. Nie będziesz miał wszystkiego od razu. Nie poznasz wszystkich tajemnic”.

Nie wiem czy tak macie, że proste słowa we właściwym momencie powodują, że szczęka Wam opada, oczy robią się wielkie jak pięciozłotówki i myślicie „no tak! Przecież to takie oczywiste i genialne jednocześnie!” – ja tak miałam po tym fragmencie.

Pomyślałam sobie wtedy: OMG, to fragment o mnie! Ja chcę wszystko już! Biję się w piersi! Wizja Bożej kroplówki, która po prostu skapuje, bo Pan Bóg daje mi dokładnie to czego potrzebuje moja dusza w tym czasie i po kolei, po troszeczkę, powolutku pozwala odkrywać moją drogę i swój zamysł wobec mnie…Cóż, bardzo to do mnie przemawia.

Jak czytam takie mniej lub bardziej poradnikowate książki to nigdy, PRZENIGDY nie rozstaję się z ołówkiem. Uwielbiam zaznaczać fragmenty, które mnie poruszają, dopisuję komentarze do tych zdań, które mnie bulwersują, itp. I w tej książce było całkiem sporo miejsc, które nic tylko wypisać na czole i wprowadzić w życie.

Wszystko pięknie, ale wiecie co? Nie tego oczekiwałam po tej książce.

Kurka wodna, ja tu się nakręciłam na górę informacji o budowaniu strategii, wizji, misji etc… dla firmy! Nawet jeśli firmą jestem ja sama, jeśli zaczynam solo, od siebie, jeśli buduję na tym co mam tu i teraz i początki są skromne to mimo wszystko buduję markę i, kurczę… myślałam, że dostanę więcej „mięsa”. A tu trochę tak wegetariańsko.

No i mając takie wysokie oczekiwania zderzyłam się z konkretem – w moim odczuciu – w pierwszym i ostatnim rozdziale. A pomiędzy to anegdoty.

Jak dla mnie, 180 stron można by zawrzeć w jednym (ważnym, acz) krótkim fragmencie:

„Rybka na samochodzie czy litery KMB na drzwiach są ważne. To jasne. Ale naszą marką, naszym logo, ma być przede wszystkim życie na wzór Chrystusa. Mamy naśladować Chrystusa. A co On robił? Służył drugiemu człowiekowi”.

No i racja, ja się z tym zgadzam…a jednocześnie być może oczekiwałam po prostu jakichś fajerwerków, niezawodnego sposobu, sprawdzonej recepty na markę? Niepotrzebnie? A z drugiej strony, chyba dostałam w zasadzie najważniejszą radę (tak na marginesie, to znałam ją wcześniej) – powinnam postępować jak Chrystus. W ważnych momentach i szarej codzienności posiłkować się odpowiedzią na pytanie „What would Jesus do?”. Prawdopodobnie oczekiwałam jakichś spektakularnych odkryć, a tymczasem odpowiedź o tym jak budować markę chrześcijanina jest banalnie prosta – być jak Chrystus (i, tak, wszyscy jesteśmy świadomi, że mimo banalności rzadko kiedy to jest proste do wprowadzenia w codzienność)… No i książka zostawiła mnie z tym jednym mocnym przekazem.

Moi mili Państwo.

Chyba nam więcej nie potrzeba.

Nie czuję, żebym po przeczytaniu tej książki znalazła odpowiedź na pytanie „Jak budować markę chrześcijańskiej firmy (nawet jeśli firmą jestem ja)?”, ale znalazłam w niej przypomnienie do czego w zasadzie się życie sprowadza: być uczniem Jezusa, być takim jak On. Pracować nad sobą tak, żeby w każdej życiowej sytuacji wybierać postawy takie jakie On by wybrał. Co to dla mnie znaczy? Przebaczać, zawsze odpowiadać drugiemu człowiekowi miłością, patrzeć na każdego jak na ukochane dziecko Boga – i dostosować moje zachowanie w perspektywie tej relacji, okazywać miłosierdzie i szacunek drugiemu. Po prostu „Aby ludzie widzieli dobre czyny w Was i chwalili Ojca, który jest w niebie” – tak się buduje markę. Czy we własnej firmie, czy w korporacji, budżetówce, albo po prostu w domu.

PS. A książka? Całkiem przyjemna książka do przeczytania. Poleciłabym ją osobom, które mają ochotę na lekką lekturę, które pośmiałyby się trochę i które z chęcią przeczytałyby (być może po raz pierwszy) jakąś pozycję ks.Piotra Pawlukiewicza.

PPS. Post nie jest w żaden sposób sponsorowany przez ni-ko-go. To tak gdyby komuś przyszła taka myśl do głowy.