Kategorie
Rozkminy

O byciu Partnerem Idealistą

Heeej mój miły Czytelniku i miła Czytelniczko! 😊

Co u Ciebie? Zaczynamy jesień, masz już listę książek do przeczytania pod kocykiem i z kubkiem ciepłej herbaty/kawy/kakao/grzańca w ręku?

Pomyślałam, że dzisiaj Ci opowiem o badaniu FRIS, które zrobiłam jakiś czas temu i o tym co ono zrobiło ze mną 😂

Wierz mi, skracałam ten tekst maksymalnie 😂 było ciężko! Ale wiesz co, nie odchodź, przeczytaj, czuję, że może Ci się spodobać 😉.

Jak było wcześniej?

Słuchajcie, moi Drodzy, opowiem Wam słów parę jak było ZANIM zrobiłam raport FRIS (postaram się w naprawdę wielkim skrócie).

Po studiach zaczęłam pracować w korpo, zaczęłam od bycia zwykłym korpożuczkiem i było mi dobrze. Po czym z różnych przyczyn zaczęłam awansować 😂. Ktoś powie „wow, gratki!”, ja powiem „spadaj na drzewo nie zgadzam się z Tobą” 😅. Ktoś powie „aaaale, dlaczego?”, ja powiem:

Byłam (w swoim bardzo subiektywnym odczuciu) bardzo TAKIM SOBIE liderem! Podejmowałam decyzje, których potem żałowałam (i cierpiałam), miałam szerokie granice dla ludzi (i potem odbijało mi się to czkawką), miałam ochotę się zaprzyjaźniać z zespołem bardziej niż nim zarządzać, pozwalałam na urlopy, a potem nie miałam „ludzi do pracy” – a to tylko kilka przykładów.

Asertywność leżała i kwiczała, porównywałam się do innych superwizorów (niezdrowo, ale tak było) i widziałam, że oni po prostu sobie radzą lepiej. Że tak nie przeżywają (albo szybko przechodzą do kolejnej sprawy) i że potrafią ustawić kogo było trzeba do pionu. Że nie są tak emocjonalni.

Yhhh… 🤦‍♀️ A dla mnie wiele obowiązków SV to była po prostu droga przez mękę.

I pytałam samą siebie: ile tak jeszcze pociągnę? Czuję, że wiele rzeczy robię wbrew sobie, wbrew temu co w środku czuję…

Chodzę na szkolenia, ale te wszystkie narzędzia do zarządzania ludźmi no, idą mi jak po grudzie, no!

Wielkie BUM i efekt WOW.

Pewnego dnia, dołączyła do nas nowa managerka, która była (i jest) trenerem FRISa. Zareklamowała to narzędzie „górze”, dostaliśmy budżet i każdy z nas został przeFRISowany. I ja przeszłam osobistą rewolucję.

No, ale co to to to jest to badanie FRIS?

Powiem własnymi słowami: jest to badanie, które określa Twój styl myślenia i styl działania.

A teraz powiem jeszcze bardziej własnymi słowami: jest to arcygenialne narzędzie-petarda, które bada Twój styl myślenia (czyli w obliczu zmiany/nowej sytuacji/zadania – jakiego rodzaju myśli pchają się na powierzchnię Twojego wspaniałego mózgu) i styl działania (czyli w obliczu j.w. co de facto robisz).

Innymi słowy, pokazuje jakie myśli i jakie działania w konkretnych sytuacjach są dla Ciebie najbardziej naturalne. Wskazuje na Twoje mocne strony. Sugeruje jakie aktywności (również zawodowe) są źródłem największej satysfakcji. Mówię Wam, totalny odlot. Zresztą posłuchajcie.

Pamiętam, jak dostałam do ręki mój 20-stronicowy (tak, tak, nie ma to tamto!) raport FRIS. Opatrzony piękną, spójną grafiką. I zobaczyłam moje symbole: czerwone serce, niebieski kwadrat i żółte koło (ooooorajuśku, już wtedy czułam, że to będzie coś absolutnie wyjątkowego!). Zaczęłam czytać. I uśmiechać się. Podkreślałam co chwilę jakieś zdanie zakreślaczem. Zaznaczałam fragmenty wykrzyknikami. I wiecie co? Jak skończyłam czytać, poczułam się…WOLNA.

To jest wprost niewiarygodne – i być może myślicie, że przesadzam, że ubarwiam, że eee tam, Benia, daj spokój. A ja Wam mówię! Po przeczytaniu tego raportu znałam już odpowiedź na moje pytania dlaczego tak wiele wysiłku kosztuje mnie bycie liderem.

KIM JEST PARTNER IDEALISTA?

Jestem Partnerem Idealistą.

A nawet ważniejsze: jestem jednym z wielu Parterów Idealistów. A my, jako grupa, duuużo lepiej czujemy się w innych rolach. Jasne, możemy być liderami (bo zawsze na nasz styl myślenia + działania nakłada się nasz indywidualny charakter), ale są dla nas obszary zdecydowanie bardziej naturalne, w których, normalnie, kwiiiitnieeeeemyyyyy 😄😄😄!

Jestem Partnerem, czyli w obliczu nowej sytuacji moje pierwsze myśli ciągną do LUDZI, do relacji.

– „Zmieniamy budynek? OMG, trzeba będzie ludzi na nowo przypisać do biurek. Muszę dopilnować, żeby Asia siedziała blisko Magdy, przecież one są nierozłączne…”

– „Trzeba wybrać kogoś do prezentacji przed managementem? Kurczę, największe doświadczenie ma w tym Ola, ale wiem, że Adam bardzo by chciał potrenować takie wystąpienia, żeby lepiej panować nad tremą…”

– „Szykuje się szkolenie dla wszystkich supervisorów? Ale super będzie się ze wszystkimi zobaczyć i pogadać co tam u nich!”

Z życia wzięte! Widzicie? Pierwsza myśl: LUDZIE.

A to dopiero początek! Jako Partner mam silne kompetencje społeczne, łatwo nawiązuję kontakty, uwielbiam pracę zespołową i mam w sobie dużo empatii (ja to wszystko wiem z raportu i entuzjastycznie potakuję głową!). Bardzo mocno słucham swojej intuicji i nawet jak mówię, to używam wyrażenia „czuję, że” a nie „sądzę, że”. Haha, i słuchajcie, jestem jak radar, sonar i stacja meteorologiczna w jednym 😂. Nie wiem czy kojarzycie taki serial „Lie to me” – jak tam główny bohater z łatwością zauważał mikroekspresje u innych ludzi i wiedział kiedy coś kręcą. Ja, jak tylko zauważę u męża drgnięcie kącika ust, lekkie zawahanie w intonacji, to już wyostrzam mój wewnętrzny „skaner” i dopytuję o co chodzi 😂 (nie ma sensu zaprzeczać, przecież widzę 😁). Plus, uwielbiam ten fragment z raportu:

Partnerzy często podejmują więcej niż jedną decyzję. Pierwsza intuicyjna, zgodna „z sercem” decyzja pojawia się spontanicznie i wynika głównie z aktualnego stanu emocjonalnego oraz wyznawanych wartości. Jeżeli nie zostanie szybko wcielona w życie, może być wkrótce zastąpiona nową, bardziej racjonalną, którą Partner może uważać jako konieczny kompromis lub wynik oczekiwań ze strony innych osób.

Ileż to razy!!! No, ileż to razy jak słyszałam o jakiejś fantastycznej inicjatywie robiłam taki głośny wdech ekscytacji (jak się nazywa ten odgłos, ktoś wie?), zgłaszałam swój udział, skakałam i piszczałam z radości i byłam całym sercem na TAK… po czym, rozum przychodził, kurka wodna jaśnie pan oświecony, nieproszony i spóźniony, pukał i zaczynał to swoje (w stylu „ą-ę”) „ja przepraszam bardzo, ale weź Ty się zastanów zanim znowu się w coś zaangażujesz, zanim na coś się zgodzisz, bo wiesz, patrząc w Twój kalendarz to ja tego nie widzę; albo będziesz spała po 4 h na dobę, albo zaniedbasz rodzinę, że już nie wspomnę o…” i tak dalej, bla, bla, bla. 😑 I ja wtedy zwykle spuszczałam ramiona, „no dobra, rozum. Jak zwykle masz rację, niech Ci będzie. Ale przez Ciebie będę cierrrpieć…”.

Także tego, sami widzicie.

Jestem Idealistą, czyli jak już działam to biorę pod uwagę nie tylko ludzi (chociaż oni są najważniejsi), ale też struktury i idee.

Bardzo konkretnie dla mnie, bycie idealistą znaczy, że jestem specem od tego „jak powinno być” i co z tego, że fakty mówią co innego. Poza tym, stawiam na estetykę rozwiązań. „Ładne albo żadne” (o nieeee…znowu, Ty, rozum? Ale weeeeź, ten fotel jest taki PIĘKNY! Co z tego, że na jasnym widać plamy??). Uwielbiam twórcze zajęcia – np. jak zobaczę wieniec, który zrobiłam własnymi „ręcami” to serce rośnie.  

I – hmmmm – dosyć celne spostrzeżenie dla Partnera Idealisty w pracy:

Jest zorientowany na człowieka, a nie na zadanie, może zatem stanowić dla niego dyskomfort kontrolowanie i bezpośrednie ocenianie innych.

🤯🤯🤯 Say what??

Mniej kontroli, więcej harmonii: Wśród najniższej ocenianych aktywności znajdują się te związane ze sprawowaniem kontroli nad pracą innych (ocenianie, decydowanie o zatrudnieniu lub zwolnieniu) oraz kontroli nad przebiegiem procesów.

O mamo. O MAMO. (Parafrazując) Na co mi jeszcze potrzeba dowodów??? 😂

Wiecie co, to jest dla mnie po prostu piękne i wzruszające, że miałam możliwość skorzystania z narzędzia, które po prostu wytłumaczyło mi samą siebie. Autentycznie i z ręką na sercu, jak skończyłam czytać, to poczułam jak opuszcza mnie napięcie, jak elementy układanki wskakują na swoje miejsca, jak te wszystkie sytuacje, w których siebie nie lubiłam mają. Swoje. Logiczne. Wytłumaczenie. I jasne, że FRIS nie jest odpowiedzią na wszystko i ostateczną wyrocznią, i nie rozwiąże wszystkich moich problemów, ale dał mi TAKIE poczucie, że jestem OK. Że nie tylko ja tak mam. Że, kurrrka wodna, jest nas więcej. Że to nie ze mną-liderem jest problem. Po prostu moje „naturalne środowisko” jest gdzie indziej.

Nie zmieniłam pracy od razu (o, hej rozum!), nie rzuciłam wszystkiego i nie pojechałam w Bieszczady. Ale już czułam się jak wygrana, bo po prostu zrozumiałam siebie, wybaczyłam sobie i przytuliłam tego mojego wewnętrznego Partnera Idealistę i obiecałam, że będę tą rewolucyjną wiedzę o sobie wykorzystywać.

Amen!

A w następnym odcinku z tej serii opowiem jak to jest mieszkać z Wizjonerem Graczem (to mój mąż. Tak, jego też przeFRISowałam).

Hej, hej, a może są wśród nas jeszcze inni przeFRISowani? Skrobnijcie coś w komentarzach 😊.

Kategorie
Rozkminy

Solo trip – dlaczego co roku wyjeżdżam sama?

Cześć Czytelniku! Hej Czytelniczko!

Miło mi, że wpadasz! 😊

Opowiem Wam dzisiaj o takim moim, na początku dziwnym (jak dla ekstrawertyka), doświadczeniu – wyjazdach solo.

Mam taką swoją (strasznie długą, bo trzyletnią 😜) tradycję, że co roku wyjeżdżam sama na 2 dni, gdzieś za Wrocław.

Tak jest, sama.

Tak, dzieci zostają w domu. Z tatą.

Już to słyszę: „Ło matko i córko! Toż to nie wypada! Co sobie teściowie pomyślą? Dzieci zostawiasz??? A co mąż na to?”

A ja na to: „sorry, Batory. Mąż co roku wyjeżdża z kolegami w góry. Na cały weekend. Heloł! I jakoś on nie ma second thoughts. Jego nikt nie osądza i jemu nikt się nie dziwi. To czemu ja nie mogę?”

Poza tym, wierzcie mi, każdemu, kto wiedzie intensywne życie, czy to zawodowo czy to rodzinnie (czasem both!) przydałoby się wyjechać samemu! Jak palec! I zaznać trochę spokoju. Nawet świętego spokoju.

I wiem, że część z tych rzeczy, które ja robię na solo tripach, ktoś inny może zrobić w domu, ale ja znam siebie. Nawet jeśli wygonię swoich na caaaały dzień na działkę do dziadków, to będę patrzyła na to mieszkanie i będę. Widziała. Co mam do posprzątania. I na samym obserwowaniu się nie skończy, if you know what I mean. Macie tak też? 😂

Dlatego potrzebuję, potrzebuję wyjeżdżać i pozwalam sobie na coroczny taki krótki wypad, żeby zająć się tylko własnymi sprawami – u mnie na tapecie jest zawsze rozwój zawodowy, bo przez bardzo długi czas był on dla mnie po prostu MEGA zagadką.

Ale warto czasem wyjechać solo nawet jeśli ma się poukładane życie zawodowe, serio! 😁

Podam Ci teraz, drogi Czytelniku, droga Czytelniczko, listę 9 rzeczy, których możesz doświadczyć w czasie wyjazdu solo. Zastanów się, może to właśnie coś, czego potrzebujesz!

1) Spotkasz się ze swoimi myślami.

Często na co dzień ich nie słychać. Albo są przerywane radosnymi okrzykami dzieci, albo milionem innych bodźców. I wiem, że to frazes, ale naprawdę potrzebujemy czasu, żeby usłyszeć własne myśli. Tyle w nich ważnych odczuć, jakichś intuicji, może lęków, marzeń. W tej pędzącej codzienności po prostu ciężko to zauważyć.

2) Spotkasz się z Bogiem.

Dla mnie zawsze te wyjazdy otwiera modlitwa. Poświęcam ten czas, ofiarowuję go Bogu. Nawet jeśli decydujesz się, że będziesz po prostu odpoczywać, że nie masz żadnych planów do zrealizowania, żadnych rozkmin zawodowych, ani rzeczy do przemyślenia i chcesz po prostu pooddychać innym powietrzem, popatrzeć na inny skrawek nieba – nic nie stoi na przeszkodzie, żeby ten odpoczynek ofiarować Bogu.

3) Spotkasz się z przyrodą.

Wybieram pensjonaty/hotele przy lesie, przy parku. Zawsze sobie zaplanuję mnóstwo do roboty, ale staram się chociaż godzinę poświęcić na spacery na łonie natury. Zachwycam się lasami, łąkami, bliskością gór.

4) Zatęsknisz, docenisz.

Zawsze chwilę zatęsknię za rodzinką w czasie tego wyjazdu (zastanawiam się: kiedy indziej doświadczę takiej tęsknoty? (Może dopiero jak dzieci będą same wyjeżdżały?) A przecież ta tęsknota prowadzi do wdzięczności.) I docenię po raz kolejny męża, teściów, to co mam, to, że mam gdzie i do kogo wracać.

5) Porobisz zdjęcia.

Biorę aparat lub telefon, idę w przyrodę i chwytam chwilę. Nie mam wielkich zdolności fotograficznych. Kiedyś robiłam dużo zdjęć kulinarnych i dawało mi to frajdę. Teraz cieszy mnie przyzwoicie zrobione zdjęcie krajobrazu, widoku z okna, pojedynczego kwiatka w przybliżeniu, na tle reszty łąki. Patrzę na nie i się uśmiecham: ja to uchwyciłam.

6) Nadgonisz z czytaniem.

Lista książek, audiobooków, e-booków, które mam ochotę zabrać na taki solo trip jest tak długa, że śmieję się, że to program na wyjazd tygodniowy! 😜 Ale ograniczam się bardzo, biorę zazwyczaj jedną książkę i ten czas, który wieczorem spędzam w pokoju hotelowym, leżąc na brzuchu na łóżku z nosem w książce jest BEZ-CEN-NY.

7) Ułożysz plan.

Wyjazd solo to też idealny czas na planowanie. Tworzenie w głowie i na papierze. Polecam wzięcie notesu, kolorowych cienkopisów i zakreślaczy, bo ułatwiają odnajdywanie się potem w gąszczu notatek. To też dobry czas na zaplanowanie zmiany.

8) Poukładasz na nowo priorytety.

Często w wyniku spotkania z własnymi myślami i z Panem Bogiem potrafimy spojrzeć na nasze życie, i zrobić taki jakby rachunek sumienia. Ja kminię w ten sposób: co MYŚLĘ, że jest moimi priorytetami, a co mówią o tym moje DECYZJE? Czy one są spójne z tą kolejnością priorytetów, którą mam w głowie? Ha! U mnie nieraz było tak, że łapałam się na tym, że moje wartości w głowie mają się nijak do moich rzeczywistych wyborów.

9) Powrócisz do wspomnień z dzieciństwa.

Ja nie miałam babci (ani w zasadzie żadnej bliskiej rodziny) na wsi, ale na swoim pierwszym solo tripie 5 min od pensjonatu była polana przed lasem. Siadłam w wysokiej trawie, zamknęłam oczy, przysłuchiwałam się odgłosom natury i myślami wróciłam do czasów, (ha!) zdaje się, gimnazjalnych i do pewnych rekolekcji w Idzikowie i do bardzo ważnej wówczas modlitwy odmówionej w podobnych okolicznościach przyrody. Dobrze się czułam z tym wspomnieniem i podziękowałam Bogu za tamten czas.

UWAGA, będzie opowieść.

Spróbuję krótko, OK? 😉

Mój pierwszy wyjazd solo był efektem frustracji, że 1) Krzysiek wyjeżdża, a ja nie, 2) miałam mocno poplątane w głowie co ja mam właściwie robić z tym moim życiem zawodowym. Pojechałam do Międzygórza, do przeuroczego pensjonatu, za którym był las po jednej stronie i pola po drugiej stronie. Wzięłam ze sobą audiobook „Rób to co kochasz” autorstwa Arkadio i słuchałam, i robiłam notatki, i lałam łzy, bo ileż tam było tego co siedziało we mnie w środku! Ile nazwanych moich lęków i blokad. Ile słów, na które otwierały mi się szerzej oczy ze zdziwienia, że sama na to nie wpadłam. Wtedy właśnie usłyszałam, BANALNE, ale dla mnie w tamtym czasie przełomowe

„albo stoisz w miejscu, albo wykonujesz ruch”.

W tamtym czasie byłam na rozdrożu zawodowym i BARDZO bałam się dokonania złego wyboru. Bałam się spudłowania. Straty czasu i pieniędzy na edukację, i potem ścieżkę zawodową, która okaże się nie dla mnie. No i tak stałam, i patrzyłam się na te dwa drogowskazy w przeciwnych kierunkach i paraliżował mnie strach, i totalnie nie wiedziałam, co mam robić. Więc robiłam NIC. Stałam i kręciłam się w miejscu, i kminiłam, a czas i tak upływał. No i wtedy te słowa: „albo stoisz w miejscu, albo wykonujesz ruch”.

I dalej:

„nie bój się popełniać błędów. Bóg rozliczy Cię, człowieku, z miłości i talentów. Nie bój się, więc, tego, że rozminiesz się z Jego wolą, bo Bóg wysyła różne zaproszenia. (…) Działaj w zgodzie ze swoim sercem i wykonuj ruchy, a każdy błąd niech przeradza się w konkretną lekcję na drodze ‘Rób To Co Kochasz’”.

Po wylanych łzach, po modlitwie, rozpisałam sobie za i przeciw dwóm kierunków studiów podyplomowych, rozrysowałam potencjalne możliwości pracy w obecnej korpo po każdym z tych kierunków, znowu przemodliłam i podjęłam decyzję. „Przypadkowo” kościół w Międzygórzu jest pod wezwaniem św. Józefa – patrona osób pracujących. Poprosiłam go tam o wstawiennictwo.

Od tamtej pory wiele się zmieniło. Mimo że zrobiłam podyplomówkę, to wcale nie pracuję w tej branży. Ale nie żałuję – podjęłam decyzję i spróbowałam, i widzę jak każdy mój krok, nawet (po ludzku) chybiony, prowadzi mnie do lepszego zrozumienia siebie, swojego potencjału i odkrywania Bożego planu na moją ścieżkę zawodową.

Bez wyjazdu solo, bez słuchania tych słów w ciszy, spokoju i bez rozproszeń, bez Bożego natchnienia po tym audiobooku, kto wie gdzie byłabym dzisiaj?

A co Ty myślisz o takim wyjeździe solo? Odnalazł(a)byś się w takiej sytuacji? A może praktykujesz solo tripy? Napisz w komentarzu! 😊

Kategorie
Dom

Garderoba kapsułowa do biura

Ściana pomazana kredkami. I mean, kto ma dzieci, ten wie. W pewnym momencie po prostu już odpuszczasz.

Mój drogi czytelniku, przeczytaj do końca ten post, bo garderoba kapsułowa to jest być może coś czego potrzebuje Twoja żona, żeby się szybciej rano wygrzebać 😉

Hej czytelniku, czytelniczko! 😊

Jak się masz? Mam nadzieję, że pogoda u Ciebie lepsza niż u mnie, że korzystasz z uroków tego pięknego miesiąca jakim jest czerwiec i hasasz sobie po łonie natury niczym rączy jeleń… no. U nas pada. 😑 Oby chociaż zagrożenie suszą minęło dzięki temu.

Wiesz co, nie uwierzysz, ale do napisania tego posta zainspirowała mnie książka „Dzień z życia diabła”, którą tydzień temu recenzowałam. Say what? „Co diabeł ma do ciuchów?” – pomyślisz sobie. Ha! Mój drogi, moja droga, więcej niż myślisz.

Nie wiem jak u Ciebie, ale u nas poranki są zawsze nerwowe. Dorośli się zazwyczaj spieszą, poganiają dzieci, które się zazwyczaj guzdrają, no i co tu dużo gadać…różnie się to kończy. Nierzadko jest tak, że kiedy wszyscy już szczęśliwie wylądujemy w aucie, to rozpoczynamy modlitwę od słów „przepraszamy Cię, Jezu, że diabeł zrobił nam zwarcie”… (Jak w tej piosence, nie wiem czy kojarzycie z dzieciństwa „Bądź z nami w kontakcie, Panie Boże, choć diabeł robi nam zwarcie” 😁 ). Przez „zwarcie” rozumiemy tutaj (że tak Ci wytłumaczę, co autor miał na myśli 😂) kłótnię, wybuch, czy jakiekolwiek inne niefajne zachowanie, gdzie nie daliśmy rady to keep our cool.

I tak sobie dumałam ostatnio, że w książce o.Janusza Pydy OP diabeł właśnie instruował adeptów kuszenia, żeby zadbali o to, żeby ludzie mieli nerwowe poranki. To znaczy: za późno wstawali, najlepiej nic nie jedli na śniadanie, ubrali się w byle co i wybiegali z językiem na brodzie do pracy, warcząc na wszystkich, którzy się napatoczyli po drodze.

I miałam taki łańcuszek myślowy o zbyt późnym wstawaniu, robieniu wszystkiego w pośpiechu i że ileż to razy było tak, że dzieci już wyszykowane, mąż już prawie za drzwiami, a ja stoję przed szafą i w popłochu szukam czegoś do ubrania, co nie tylko będzie niewygniecione, ale też będzie do siebie pasowało! Ha! I nagle – oświecenie – przecież ileż to by mi czasu zaoszczędziło, ileż nerwów bym sobie nie postrzępiła, gdybym miała taką garderobę kapsułową, o której pisze Karolina Bączkiewicz, którą poleca Erin z Cottonstem, i którą można sobie wyszukać ku inspiracji na Pintereście. Ach i och.

Co to jest garderoba kapsułowa?

Uprzedzam, że to nie jest blog modowy i w różnych bardziej profesjonalnych źródłach możesz spotkać się z inną definicją. I że to jest moja pierwsza garderoba kapsułowa ever, więc na pewno nie jest idealna. Ale co tam.

Powiem Ci czym ona jest dla mnie: jest to zestaw ciuchów, w którym – z grubsza rzecz ujmując – wszystko pasuje do wszystkiego. Kiedy więc stajesz przed szafą, gapisz się na nią (otwartą, rzecz jasna) i myślisz sobie po raz n-ty, że „nie mam się w co ubrać!” (a która z nas NIE BYŁA w tej sytuacji??), chociaż ciuchów w niej nie brakuje – to garderoba kapsułowa jest dla Ciebie. Albo jeśli rano potrzebujesz po prostu szybko się ubrać do pracy i nie masz jakiegoś genialnego pomysłu na kreację – to garderoba kapsułowa jest dla Ciebie. Masz po prostu zestaw ubrań, wybierasz z niego górę, wybierasz z niego dół i wiesz, że ten set działa, że czujesz się w nim dobrze i możesz z czystym sumieniem iść podbijać świat. A na dodatek, nie jesteś ostatnia pod drzwiami gotowa do wyjścia, co wzbudza podziw dzieci i męża („cooo?? Mama już gotowa???”). Co Ty na to?

Dlaczego zwlekałam z zestawieniem sobie garderoby kapsułowej?

Kurczę blade, powiem Ci, że pomysł mi się zawsze podobał, ale jakoś spisałam siebie na straty myśląc tak:

  1. „mnie się podobają TAK różne rzeczy, że NA PEWNO nic do siebie pasować nie będzie”,
  2. „z tego co widzę i czytam, to garderoba kaspułowa opiera się przede wszystkim na klasycznych kolorach (biele, czernie, beże itp.) i fasonach, a ja od klasyki wolę się po prostu wyróżniać”.

Ale wiesz co, był dla mnie taki moment eureki: stałam właśnie przed szafą i sobie dumałam. I w pewnym momencie patrzę na moje niebieskie jeansy i mnie olśniło: jeansy są moją klasyką. Uwielbiam je, czuję się w nich jak we własnej skórze… i to była ta furtka, którą sobie biodrem otworzyłam i ta myśl dodała mi tej wolności, którą potrzebowałam, żeby stworzyć garderobę kapsułową zgodną z moim gustem, ze mną samą. Bo to dla mnie osobiście znaczyło, że kolor jeansowy wskoczył do mojego zestawy kolorów „klasyczych”.

A to, że podobają mi się różne rzeczy (niekoniecznie do siebie pasujące)? Garderoba kapsułowa to baza. Jeśli masz czas lub inną inspirację, to po prostu bierzesz sobie coś spoza niej. Np. mam fuksjową koszulę, której nie dodałam do garderoby kapsułowej, ale po prostu wiem, że wygląda dobrze z czarnymi jeansami albo z zieloną spódnicą i jeśli będę miała ochotę ją założyć, to wiem z czym.

Dobra. Bo ja to lubię gadać. Mogę długo. Przejdźmy zatem do zdjęć i opowiem Wam ciut więcej nt. tego co wybrałam i z czym to zestawiłam.

Aha! Ważne! U mnie w pracy obowiązuje business casual, który, choćby nie wiem co, zostawia sporo do własnej interpretacji. Wykorzystuję więc te szare strefy na swoją korzyść (więcej luzu). Hłe, hłe, hłe.

Po pierwsze: sukienki. Łatwiej się nie da. Jeden artykuł odzieżowy, buty i lecisz, siostro. Te dwie – uwielbiam.

Zielona spódnica. To w mojej kapsułowej garderobie akcent kolorystyczny. Mam do niej dwie eleganckie białe bluzki i jedną czarną, którą zaliczam do uniwersalnych (czyli i do biura i na weekend). Zobaczcie na buty na pierwszym zdjęciu – jasne espadryle. Uwielbiam w nich to, że dają eleganckim setom takiego sympatycznego pstryczka w nos i „luzują” trochę styl. Nie cierpię sztywności w pracy i zadzierania nosa, więc mieszam biurowe ciuchy z casualowymi i tym samym pokazuję, że nie musimy być tacy „ą-ę”.

Jasnoniebieska spódnica ołówkowa w prążki. Czasem z paskiem, czasem nie. Pasują do niej zarówno: biała elegancja bluzka, musztardowa bluzka (żółty/musztardowy to mój drugi akcent kolorystyczny w garderobie kapsułowej), czarna bluzka uniwersalna, biała z perełkami i coś co lubię najbardziej: biały t-shirt z napisem. OMG. Przyznaję się, że mam słabość do białych t-shirtów z dobrym sloganem. I zobaczcie: dalej mamy biurowy styl, wyluzowany, ale dalej biurowy. A do tego, jeśli dobrać jakąś delikatną, elegancką bransoletkę, to mamy fajną równowagę między luzem a wykwintnością. No i kieszenie w spódnicy ❤.

Czarna spódnica koronkowa. Z mojej szafy najłatwiej było mi dobrać do niej białe i czarne bluzki, ale fajnie by też wyglądała jakaś w kolorze kremowym czy beżowym.

Spodnie! Moje ukochane jeansy!

U mnie w pracy można nosić jeansy ciemnoniebieskie lub czarne i wyobraźcie sobie, że te z perełkami znalazłam w Lidu! Boskie są! I powiem Wam, że tak naprawdę wszystkie te moje bluzki z garderoby kapsułowej by tutaj pasowały: i do granatowych jeansów, i do czarnych spodni. Zobaczcie na sety z granatową bluzką z kwiatami. Zakładam białe adidasy i zaczynam weekend, zakładam złote baleriny i idę do biura. Bomba. Za to ta biała bluzka ma takie fajne rozcięcie z boku, co sprawia, że jest po prostu niesztampowa.

Podsumujmy: 3 spódnice, 2 pary spodni, 7 bluzek, 2 sukienki, 3 pary butów. I ciuchowe pomysły na prawie miesiąc pracy biurowej. Ha!

Zachęcam do przejrzenia swojej szafy. Wybierzcie kilka dołów i dobierzcie do nich trochę bluzek. Sprawdźcie co z czym działa dla Was. Taka garderoba kapsułowa to naprawdę oszczędność czasu i nerwów (nie tylko Waszych 😅) przy porannym wychodzeniu z domu 😉.

Ściskam ciepło!

Kategorie
Rozkminy

Pójść na coaching?

Cześć! Jak dobrze, że tu jesteś! 😊

Jak się czujesz w czasie social distancing? Jeśli jesteś ekstrawertykiem, tak jak ja, to podejrzewam, że masz lepsze i gorsze momenty. Mam nadzieję, że ten tekst oderwie Cię trochę od tego co się dzieje i porwie w wir mojej fascynującej historii 😁 .

Jeśli śledzisz moje konto Instagramowe to pewnie w zeszłym tygodniu widziałeś/widziałaś moją Instarelację pełną podekscytowania, żeeeee…skończyłam mój proces coachingowy! I o tej mojej pokręconej coachingowej historii będzie ten wpis.

Jak to się stało, że trafiłam na coaching kariery? Czy NAPRAWDĘ nie potrafiłam sobie poradzić sama w temacie pracy zawodowej, że potrzebowałam pomocy specjalisty?

Hmmm, naprawdę 😂

Pozwólcie, że podam Wam mały background.

Cofnijmy się o jakieś 6-7 miesięcy wstecz. Tak, to będzie mały background. Jak na moje możliwości 😅

Mój stan emocjonalno-psychiczno-innyniżfizyczny wygląda tak: mam dość mojej pracy w korpo, jestem totalnie zestresowana, to co robię tam jest totalnie wbrew mojej naturze i TALENTOM, których w ogóle tam nie wykorzystuję i chcę! to! zmienić! Do tego atmosfera zaczęła się psuć i wiele innych rzeczy się nałożyło, że chciałam! to! zmienić!

 „Normalny” człowiek, odczuwając stres i niezadowolenie z pracy pewnie 1) zacząłby szukać innej, 2) znalazłby ją, 3) złożyłby wypowiedzenie i po odpowiednim okresie 4) by tę nową pracę podjął.

Co zrobiła Benia?

Złożyła wypowiedzenie bez nowej pracy w zanadrzu.

Acha, a czy wspominałam, że miałam 7 dni okresu wypowiedzenia? Nie? No to po tygodniu już byłam bez pracy. BEZ. PRACY.

Pierwszy dzień na bezrobociu. Jadę autobusem i dzwoni telefon. Kurde, znowu ta szkoła z kursem coachingu, czy oni nie wiedzą, że teraz szukam pracy i mam inne rzeczy na głowie? Daliby mi spokój.

„Halo? (…) Tak, słucham (…). Ach, są jeszcze miejsca na kurs coachingu? Ale wie pan co, ja… (…) O? Raty zero procent? (…) Spłata co miesiąc? (…) Tak, to rzeczywiście brzmi fajnie. (…) Wie pan co, niech mi pan da jakieś 2 dni do namysłu, ja panu dam znać, bo to rzeczywiście brzmi kusząco. (…) Tak, dziękuję. Do widzenia.”

Telefon o kursie coachingu i dogodnych warunkach finansowo-rozliczeniowych – w pierwszy dzień na bezrobociu? Przypadek???

Przegadałam z Panem Bogiem, przegadałam z mężem, stwierdziłam, że przecież od kilkunastu miesięcy odkładam regularnie na moje subkonto, na mój „fundusz edukacyjny” – no przecież właśnie na takie okoliczności.

Zapisałam się.

Wiecie, to nie chodzi o to, że od zawsze marzyłam o tym, żeby być coachem. Prawda jest taka, że zrobiłam w sumie chyba ze 4 badania predyspozycji zawodowych (lub podobne) …i po prostu próbowałam coś z tego sensownego skleić. Z tych badań wychodziło kilka głównych gałęzi/branż, w których mogłabym się spełniać i gdzieś tam w czołówce była szeroko pojęta psychologia. A ponieważ jakoś nigdy nie ciągnęło mnie w tym kierunku – stwierdziłam, że coaching może być idealnym wyjściem. Coach – nie-psycholog, w pewnym stopniu doradca, towarzysz w realizacji celów… Tak, odpowiadało mi to.

Tak więc pełna werwy i zapału (i trochę jednak niepewności) zaczęłam ten kurs.

Kurs

Pierwszy zjazd wywrócił moje myślenie do góry nogami.

Wiecie, grupa fajna. Super ludzie. Pani prowadząca wygadana. Dużo, MASA praktyki – ćwiczenia w parach, w grupach. Mucha nie siada. W pewnym momencie pani prowadząca robi symulację rozmowy coachingowej z jednym z uczestników kursu.

Siadają naprzeciwko siebie i padają pytania. Pytanie. Namysł (cisza). Odpowiedź. Namysł (cisza). Pytanie. Namysł (cisza). Odpowiedź. Namysł (cisza).

I. Tak. W kółko.

Byłam przerażona. Patrzyłam na tę symulację rozmowy coachingowej, a myśli galopują w głowie „o matko!!!! To nie jest zupełnie moja energia!!! Tyle ciszy! I refleksji! I powagi! Zero ekspresji! Aaaaaaa!”. Zaczęłam poważnie wątpić czy ja tu powinnam być. Czy ja w ogóle chcę być coachem. Jasne, NA BANK nie wszystkie rozmowy tak wyglądają i NA BANK każdy coach jest inny, ale kuuuuuuurka wodna! Przeraziło mnie to! Potem próbowałam sobie tłumaczyć: „może ja jednak takie sesje będę prowadziła inaczej?”. Halo! Na pewno prowadziłabym inaczej! Ale wtedy, na tamtym zjeździe, ta symulacja mnie…wystraszyła.

Ale nawet nie to było najważniejsze w tamtym weekendzie kursowym.

Kolejne ćwiczenie, tym razem w parach, mamy się rozejść po różnych miejscach w budynku lub na dziedziniec i mamy za zadanie przez 5 minut odpowiadać drugiej osobie na postawione przez nią pytanie „Kim jesteś?”.

Pomyślałam sobie: „phi! Łatwizna 😎 Przecież ja lubię o sobie gadać”. Cóż. Jak przyszło co do czego, zostało mi półtora minuty i zabrakło mi pomysłów. Kim jestem? Kim jestem? Pomysły wróciły, ale… odpowiedzi były coraz głębsze. Sięgałam dalej i dalej w głąb siebie. W pewnym momencie… rozkleiłam się. Odkrywałam jakieś takie prawdy o sobie, które być może gdzieś tam wyczuwałam, ale wtedy je ponazywałam i jakby się zmaterializowały. I wtedy koleżanka (na pewno będzie świetnym coachem) powiedziała: „Chyba coś o sobie odkryłaś”. Ja odpowiedziałam (pociągając nosem i wycierając łzy): „Tak. Odkryłam, że jestem ważna, mądra i że moje pomysły są ważne i piękne”.

Wiecie, może to brzmi totalnie głupio, ale wtedy dla mnie to naprawdę był przełom. Mówiąc „pomysły” miałam na myśli pomysły na siebie. Na zawód. Być może na biznes.

Odkryłam wtedy coś jeszcze, czego nie powiedziałam.

Ja nie potrzebuję zostać coachem. Ja sama potrzebuję coachingu. Po prostu coachingu kariery.

Byłam tego PEWNA aż do szpiku! Kości!

Tego samego dnia zdecydowałam, że rezygnuję  z kursu coachingu i sama szukam coacha.

Zwrot

Jeśli chodzi o coacha, to ja od razu wiedziałam do kogo chcę zadzwonić.

www.karolinazmudzka.pl 

Miałam to szczęście poznać Karolinę na warsztatach FRISowych rok wcześniej (o FRISie kiedyś Wam opowiem, jestem w tym narzędziu za-ko-cha-na). Już wtedy niezmiernie mi się spodobało, że jest coachem KARIERY i że bez ogródek nazwała to co ja od dawna odczuwałam, ale jakoś ignorowałam: że ja się docelowo do korpo nie nadaję. Targety? Raporty? Cele organizacji? To zupełnie nie dla Partnera Idealisty. Ujęła mnie tą swoją bezpośredniością, pewnością siebie i wyczułam, że jest w tym zupełnie inna niż ja i że chyba potrzebuję takiej innej niż ja osobowości do fajnej współpracy.

Napisałam do niej dzień po rezygnacji z kursu. (Jak widzicie, miałam niezłe tempo 😉)

Potem zadzwoniłam i Karolina mnie znowu ujęła: „Benia. Teraz jesteś w emocjach (Ja?? Nieeee, skądże 😅 no, może troszeczkę…). Nie chcę, żebyś podejmowała taką decyzję w emocjach. Moja propozycja jest taka i taka. Zastanów się. Pamiętasz taką Hanię z warsztatów FRISowych? Zadzwoń do niej, pogadaj z nią, ja jakiś czas temu skończyłam z nią proces coachingowy, niech Ci da feedback o pracy ze mną. Poczytaj opinie o mnie od klientów, na stronie internetowej. Daj mi znać na koniec tygodnia jaka jest Twoja decyzja”.

Matko kochana, zdrowy rozsądek w czystej postaci. Uwielbiam!

Hania oczywiście polecała. Powiedziała też, żebym nastawiła się na zaangażowanie czasowe, co przy dwójce małych dzieci i planach budowy domu może być nie lada wyzwaniem.

To też brzmiało rozsądnie 😅 ale stwierdziłam, że muszę, no po prostu muszę ten proces zacząć teraz, bo NIGDY nie będzie idealnego czasu.

Proces

Z Karoliną spotykałam się co 2 tygodnie od października do marca. Dokładnie 18 marca miałyśmy ostatnie spotkanie.

Każdy proces coachingowy jest inny. Każdy przychodzi z innym backgroundem, ze swoją historią no i przede wszystkim z innym celem. A coaching to praca na celach.

Moim celem było przede wszystkim 1) zdeterminowanie CZYM ja tak naprawdę mogłabym się zająć zawodowo, 2) CZY potrzebuję do tego jakichś dodatkowych kwalifikacji i 3) CO mogłabym zacząć robić już dzisiaj, żeby do tej wizji się powolutku zbliżać.

To co mi się absolutnie podobało w pracy z Karoliną, to to, że nasze spotkania nie były sztywne i TYLKO refleksyjne. Bo było w nich też dużo swobody i śmiechu, i TONA inspiracji. Karolina nie tylko zadawała pytania, ale aktywnie uczestniczyła w tym procesie. Pomogła mi zauważyć i ponazywać moje zasoby (talenty, doświadczenia, potencjał, „przydatne” cechy charakteru). Dawała mi absolutnie rewelacyjne zadania domowe. Dużo zadań domowych. I to takich co do których zacierałam ręce i przebierałam nóżkami, żeby je zrealizować. Wysyłała mi linki i materiały na tematy, na które rozmawiałyśmy. Dodawała mi pewności siebie – po prostu wierząc we mnie i w moje pomysły wspólnie z nią wypracowane.

Wierzcie mi, po każdym spotkaniu coachingowym nie wychodziłam, ale wyfruwałam jak na skrzydłach.

Ten blog i moje dalsze plany z nim związane są rezultatem procesu coachingowego.

Ale oczywiście nie tylko.

Gdzie w tym wszystkim był Pan Bóg?

Pan Bóg to wszystko absolutnie niesamowicie wymyślił.

Znacie tę anegdotę o księdzu, który czekał na to, aż Bóg go osobiście uratuje od powodzi i odsyłał każdą ekipę ratunkową przez Boga właśnie zesłaną?

Pan Bóg był ze mną, kiedy stresowałam się pracą w korpo. Był ze mną, kiedy decydowałam o zwolnieniu się z niej. Wierzę, że On też maczał palce w tym telefonie w sprawie kursu coachingu. To Jego sprawka, że jedno zadanie na pierwszym zjeździe odkryło moje serce przede mną samą. I może zabrzmi to patetycznie, ale tak nie jest: On postawił mi na drodze Karolinę, która pomogła mi dojść do tego momentu, w którym jestem teraz. A teraz jest tak, że od połowy listopada jestem w nowym, fajnym korpo na zupełnie innym niestresującym stanowisku (to też jest historia na inny wpis 😉), prowadzę bloga chrześcijańsko-lifestylowego, zdobywam kontakty, szykuję projekty i wreszcie CZUJĘ WIATR W ŻAGLACH.

Mogłabym siedzieć i rozpaczać nad moją sytuacją, i tylko się modlić, i nadstawiać ucha, czekając aż Pan Bóg mi szepnie jaki zrobić następny kurs czy podyplomówkę, czy może jeszcze jeden test predyspozycji zawodowych, a może wreszcie mi powie jak krowie na rowie co mam z życiem zawodowym zrobić… ale jestem Mu wdzięczna, że natchnął mnie do sięgnięcia po pomoc specjalisty. I ten blog i wszystko co z nim związane, chcę, żeby był na Jego chwałę i moją samorealizację.

A Wy? Jakie opinie o coachingu słyszeliście? A może korzystaliście? Dorzućcie swoje trzy grosze! 😊

PS. Ten post NIE JEST sponsorowany. Dzielę się po prostu moją historią!