Kategorie
Recenzje

Czy Jezus miał beach body?

źródło: canva.com

Dzień dobry, miły Czytelniku, miła Czytelniczko! 😊

Ściskam Cię na przywitanie w ten letni poniedziałek!

Co u Ciebie? Jak rodzina? Jak w pracy?

A może właśnie się urlopujesz? Jeśli tak, to napisz w komentarzu w jakim zakątku Polsku lub świata aktualnie przebywasz 😊

Słuchaj, chcę Ci dzisiaj opowiedzieć o mega intrygującej audiokonferencji, którą wysłuchałam sobie w czasie mojego dnia wolnego, siedząc na ławce na bulwarze Xaverego Dunikowskiego, potem przechadzając się na wyspę Słodową i potem półleżąc na trawie na tejże wyspie. I robiąc tego dnia ponad 14000 kroków (jak przeliczył krokomierz). Ha!

3 rzeczy o ciele, które mnie zaskoczyły w konferencji ks.Marka Dziewieckiego „Koniec wymówek! Trenuj z Jezusem ciało i ducha”:

1) „Ja jako człowiek jestem nie z tej ziemi, a moje ciało jest z tej ziemi”.

To jest w ogóle pierwsza myśl jaką przedstawia ks.Marek w czasie tej konferencji. Sczajcie to: „ja jako człowiek jestem nie z tej ziemi” – to wiedziałam, „a moje ciało jest z tej ziemi” – to też wiedziałam. Ale zestawienie tego razem jest dla mnie zaskakujące.

No bo tak. Ja jako człowiek, jako istota z duszą pochodzę od Boga.

A moje ciało pochodzi z tego świata. Zostało stworzone przez Boga tu, na ziemi.

Człowiek z planety Boga + ciało z planety Ziemia = status „to skomplikowane”.

Zobaczcie, mając ciało i ducha mamy w sobie dwie zupełnie inne natury.

A jednocześnie – chrześcijaństwo naucza – jest absolutna jedność między ciałem a duchem.

Nie da się ich rozdzielić, nie może być człowiek tylko ciałem albo tylko duchem. Tylko cielesnością albo tylko duchowością.

I ten delikaty balans jest mega skomplikowany i trudny do osiągnięcia, bo jako chrześcijanie jesteśmy wezwani zarówno do rozwoju duchowego i jak i do dbania o swoje ciało. A na skutek grzechu pierworodnego często zamiast harmonii tych dwóch sfer, doświadczamy jakiegoś konfliktu.

Bo jakże często jest tak, że nasze ciało ma na coś ochotę – np. na kolejną porcję lodów, albo na jeszcze tylko jeden odcinek serialu, albo na jeszcze 5 minutek drzemki, a nasz duch, nasze sumienie krzyczy w środku (albo i nie?): „Ty chyba żartujesz! Weź się ogarnij i odstaw te lody/wyłącz tego Netflixa/marsz do roboty!”.  

I jakoś tak sobie myślę, że właściwe dbanie o te dwie natury w nas, naturę z tej ziemi i naturę nie z tej ziemi, wymaga dużego nagimnastykowania się, żeby zrobić to dobrze.

2) „Troska o ciało jest powinnością moralną”.

O mamo, tym to mnie normalnie zabił. 🤯

W sensie, świat się zatrzymał jak to usłyszałam.

Troska o ciało jest powinnością moralną – przecież to brzmi mega poważnie!

Wiecie, ja nierzadko tak mam, może Wy też, że jak przeczytam albo usłyszę jakąś prawdę życiową, to choćby nie wiem jak była banalna i oczywista dla osób postronnych – to jeśli trafi we mnie we właściwym momencie, to nagle doznaję jakiegoś absolutnie kosmicznego olśnienia.

Kurka wodna! Skoro dbanie o ciało (oczywiście, ani mnie, ani księdzu Markowi nie chodzi o jakieś skrajne, hedonistyczne dbanie o ciało) jest powinnością moralną, to, ja pierdziu!, to sfera dbania o ciało od razu osiągnęła jakiś zupełnie nowy, wyższy rangą status, z którym nie umiem dyskutować. Bo tutaj się dla mnie kończy „ale…”, „ale przecież…”, „ale ja…”. Zamykam gębę i biję się w pierś.

Bo widzę jak czasami olewam to, że gdzieś coś boli i może warto by było pójść zrobić badania. Jak czasem wykupuję recepty, a potem leki biorę w kratkę. Jak wiem, ile czasu tygodniowo według WHO powinnam poświęcić na aktywność fizyczną i nic z tym nie robię. Jak, tak naprawdę, nie biorę NA SEEEERIO tego, że jeśli nie zadbam o moje ciało dzisiaj to na starość będę to sobie CODZIENNIE, PRZY KAŻDYM BÓLU wyrzucała. Że wnuków mogę nie mieć siły podnosić. Że mogę mieć trudności z poruszaniem się.

Kurde, mam powinność moralną. I mam zobowiązanie wobec mojej rodziny.

3) „Jezus był okazem zdrowia, był wysportowany”.

Haha, co? – taka była moja pierwsza reakcja na zdanie ks.Marka. Takie lekkie podśmiechiwanie się.

No dobra, dobra, ale skąd ksiądz to wytrzasnął?

No i ksiądz Marek tłumaczy to tak (a bierze to wszystko z Ewangelii!):

Jezus miał bardzo wymagający tryb życia:

– praktycznie wszędzie poruszał się pieszo (a pamiętajmy, że odwiedzał rozliczne miejscowości, by nauczać),

– wszędzie w upale (bo podróżował i nauczał w ciągu dnia),

– nie zawsze zdarzał się regularny posiłek (bo jak był w drodze, to czasem zwyczajnie nie było jak),

– mówił całymi dniami (no bo nauczał – czy to tłumy, czy węższe grono swoich uczniów),

– bez mikrofonu (a że słuchały go tłumy, to musiał mieć donośny głos),

– i z mocą (por. Mk 1,22 i Mk 1,27).

A jak jeszcze dołożymy sobie do tego taki element układanki, że Jezus uczył się od św.Józefa fachu ciesielskiego i w zasadzie przez większość swojego dorosłego życia pracował fizycznie sześć dni w tygodniu…

No, nie ma bata, MUSIAŁ mieć na to siłę, taką „zwyczajną”, fizyczną siłę, musiał mieć odpowiednią tężyznę fizyczną, żeby realizować taką pracę.

Do tego – ogarnijcie to – ks.Marek zwraca uwagę, że Jezus w czasie drogi krzyżowej uniósł krzyż mocą swojej ludzkiej natury. Ludzkiej. Bo gdyby użył boskiej natury to by pewnie na paluszku tę belkę krzyżową podniósł. A On użył swojej ludzkiej, fizycznej siły.

Nie wiem czy miał beach body, ale gdyby miał tylko skórę i kości, i gdyby nie dbał o swoje zdrowie i o swoje ciało to, no way, nie dotarłby na Golgotę. Oczywiście, do tego kierowała Nim nieskończona miłość do nas i niepojęta siła psychiczna, ale de facto Jego ludzkie mięśnie niosły ten krzyż przez wąskie uliczki Jerozolimy.

Jeszcze jedną intrygującą rzecz ks.Marek zauważa. Już trochę „lżejszą”.

Pan Jezus lubił…jeść 😊

Oczywiście, nie chodzi o „lubienie jeść” = „obżeranie się dla przyjemności”.

Ale, w przeciwieństwie do Jana Chrzciciela, który ani zbyt gustownie się nie ubierał (miał „odzienie z sierści wielbłądziej”), ani zbyt dobrze nie jadał (dieta szarańczowo-miodowa), Jezus dawał się zapraszać na uczty. Mamy wesele w Kanie Galilejskiej, mamy ucztę u Mateusza, potem też u Zacheusza, u Marty i Marii, zapraszali go faryzeusze i uczeni w Piśmie, ale też celnicy i grzesznicy. Jezus nie odmawiał. Apparently, lubił smacznie zjeść.

A co powiedział do uczniów po zmartychwstaniu?

Najpierw stanął pośród nich i powiedział „Pokój Wam!” – nie mogli uwierzyć, że to On.

Potem pokazał im swoje ręce i nogi – dalej nie mogli uwierzyć.

Wreszcie zapytał „Macie tu coś do jedzenia?” – i uwierzyli :D.

To tak trochę z humorem, ale sprawdźcie sami! (Łk 24,36-43)

Ksiądz Marek kwituje to tak: „Czyli [Jezus] cieszył się swoim ciałem i o to ciało dbał”.

Kochani moi, do czego to wszystko zmierza?

My tutaj ciągle o ciele, a jak z rozwojem duchowym?

Ks.Marek mówi, że zdrowie duchowe jest oczywiście ważniejsze niż zdrowe ciało (i myślę, że wszyscy chrześcijanie podpiszą się pod tym obiema rękami). A jednocześnie „tylko sprawne ciało może nam umożliwić sprawne funkcjonowanie w rodzinie, małżeństwie, szkole, miejscu pracy i oczywiście w sporcie”.

No i mając perspektywę ziemskiej natury mojego ciała, mojej powinności moralnej i mając za wzór mojego Mistrza, który swoim ciałem się cieszył i o nie dbał – daje mi to potrzebną motywację do zmian.

.

Polecam Wam odsłuchać całą konferencję „Koniec wymówek! Trenuj z Jezusem ciało i ducha” ks.Marka Dziewieckiego, wydaną przez wydawnictwo RTCK – zaskakujących odkryć jest tam znacznie więcej 😊

.

A jak jest u Ciebie z dbaniem o ciało? Jaką masz z nim relację? Czy czujesz, że powinieneś/powinnaś coś zmienić w tej sferze?

Kategorie
Rozkminy

Ten o tatuażu.

Cześć! Co tam u Ciebie słychać? Cieszę się, że wpadłeś lub wpadłaś 😊

Jak leci Wielki Post? Jak Twoje postanowienia?

Co, nie jest łatwo, no nie? Ugh, tell me about it. Za Zdrapką Wielkopostną LEDWO nadążam, w weekendy o modlitwie sobie przypominam dopiero wieczorem, a w pracy co chwilę ktoś przynosi ciasto 😂🙄 Jak żyć, no jak żyć…? Ale nawet jeśli miałeś/miałaś jakieś potknięcia to się absolutnie nie poddawaj, tylko wstawaj, poprawiaj koronę i zasuwaj dalej z pracą nad sobą 💪

Dzisiaj opowiem Wam fascynującą historię mojego tatuażu 😂

A było to tak…

Background

„Lata świetlne” temu, jakoś chyba w liceum, a może to już było na studiach, gorąco się modliłam w domu. Już nawet nie pamiętam jakie były okoliczności życiowe, ale patrząc na rezultat tej modlitwy, musiałam się czymś strasznie zamartwiać. Jak to ja. Jak się martwię, to się spinam, potem zaczynają mnie wnętrzności ze stresu skręcać itd. Pewnie niektórzy z Was coś podobnego przeżywają.

I pamiętam jak w czasie tej modlitwy, stresu, spięcia, przyszły mi na myśl słowa z Ewangelii wg św.Mateusza, o tym jak Pan Bóg troszczy się o lilie polne i o ptaki podniebne, więc czemu miałby się nie zatroszczyć o mnie? I kolejne słowa zaraz po tym fragmencie:

Szukajcie wpierw królestwa Bożego i jego sprawiedliwości,

a wszystko inne będzie Wam dodane.

Wiecie co. Momentalnie poczułam ulgę. Autentycznie. I oświecenie. I zaskoczenie. Niesamowite, ale po tych słowach wszystkie myśli i rozterki się uspokoiły. Pan Bóg mnie wzywa do tego, żebym w pierwszej kolejności zajęła się szerzeniem królestwa Bożego na świecie. A On zadba o resztę. Czym ja się martwię? No i te słowa się TAK do mnie PRZYKLEIŁY…że uznałam, że nie chcę się z nimi rozstawać, że one będą moje, że to będzie moje motto życiowe.

Let’s do this.

Czas mijał, moje siostry zaczęły się dziarać. Różne tam rzeczy sobie tatuowały, jakoś po kilku pierwszych przestałam to śledzić 😅. W pewnym momencie stwierdziłam, że jeśli kiedykolwiek miałabym coś sobie wytatuować, to koniecznie to będzie ten cytat z Pisma Świętego.

Pomysł dojrzewał i w sumie, kiedy nastał rok 2018 i spisywałam w styczniu cele na ten rok, to w czołówce było właśnie zrobienie sobie tatuażu. A że lubię kuć żelazo póki gorące 😉 to już w lutym miałam umówiony termin 😁

Wiedziałam, że chcę cytat, ale chciałam też koniecznie kolory, żeby cieszyły oko. Wiedziałam też, że muszę mieć ten cytat na ręce – żeby przypominał mi jakie powinny być moje priorytety. Bardzo tego potrzebowałam i ciągle potrzebuję do tego wracać.

Miałam wybraną czcionkę i kilka plików graficznych – poszłam z tym do studia i tam na miejscu pan dziaracz poukładał moją „mniej-więcej” wizję w spójny obraz, mieszczący się na mojej chudej jak patyk ręce 😂.

Pamiętam ten moment, kiedy przykleił do mojego przedramienia kalkę z projektem tatuażu. Kiedy zobaczyłam się w lustrze z fioletowym szkicem na ręce, ogromny uśmiech od ucha do ucha zawitał na mojej twarzy. „OMG!! Rewelacja!! Robimy to!”

A potem było 2,5 h zaciskania zębów.

Jak ktoś się mnie pyta czy bolało, to odpowiadam, że samo robienie tatuażu nie bolało aż tak bardzo, zresztą ta część przedramienia od wewnątrz jest mało bolącym miejscem na tatuaż. Ale jak mi potem pan dziaracz posmarował ten tatuaż i zawinął folią…jadąc autobusem do domu starałam się nie wyć z bólu. O mamo, jak to strasznie piekło 😖😖😖 masakra!… Ale był! Piękny, kolorowy, z motywami roślinnymi i jednym z najważniejszych zdań w moim życiu.

Epilog?

Co było potem?

Potem zaczęło się coś z czego nie do końca zdawałam sobie sprawę planując ten ruch.

Zaczęłam świadczyć.

Dzień po wydziaraniu, w pracy, podchodzę radośnie na open space’ie do znajomej Finki i mówię do niej, jak to ekstrawertyczka: „Cześć Hanne! Zobacz jaki tatuaż sobie zrobiłam!”.

Z Hanne rozmawiałyśmy kilka dni wcześniej w pracy o tatuażach właśnie. Wtajemniczyłam ją w mój zamiar i przyklasnęła pomysłowi – sama miała zamiar też się wytatuować. Rozmawiałyśmy jak to różni ludzie mają różne podejścia do tej kwestii i jak często odradzają, bo a) na starość skóra się zmarszczy, bo b) może się znudzić i tak dalej, i tak dalej. Hanne to wszystko skwitowała „Co oni gadają! Przecież równie dobrze mogę umrzeć już jutro w jakimś wypadku czy czymś! Dlaczego miałabym nie robić sobie tatuażu z powodu pomarszczonej skóry w podeszłym wieku?”. I couldn’t agree more.

Anyways! Podchodzę do Hanne i pokazuję jej tatuaż (na open space’ie, podkreślam), inni patrzą, Hanne próbuje czytać (tak, „righteousness” to trudne słowo po angielsku 😅), a ja się zastanawiam………….. „Damn, co ja robię? Oprócz tego, że właśnie oblewam się pąsem. Właśnie pokazuję wszem i wobec w pracy, że…jestem wierząca. No bo przecież mówię, że jest to cytat z Pisma Świętego. O cholera, damn, damn, damn, zacznie się hejt.”.

Ale wiecie co? Nie zaczął się.

Wierzcie albo nie, ale ja miałam baaardzo długo problem z tym, żeby nie bać się przyznawać się do mojej wiary w różnych nie-kościelnych towarzystwach. Wiem, że nie ma się czym chwalić, ale serio tak było. Bałam się hejtu, nieprzyjemnych komentarzy, tego, że zaraz ktoś będzie chciał mnie wciągnąć w jakąś dyskusję czy konfrontację, a ja nie będę miała argumentów – różne czarne scenariusze sobie pisałam w głowie. Ale, przynajmniej wtedy, nic się takiego nie zadziało. Dziewczyny popatrzyły, na wieść o tym, że to fragment z Biblii była krótka chwila ciszy 😅 i potem skomplementowały, że bardzo ładny i gdzie robiłam i czy bolało, itd.

Wiecie, to brzmi niewiarygodnie, absurdalnie albo wręcz śmiesznie, ale ja od tamtego dnia uczę się nie bać mówić o tym, że jestem wierząca. A zaczęło się od tatuażu 😂 Oczywiście, to Duch Święty dodaje mi odwagi i pomaga przekraczać swój strach. Ale, kurka wodna, zaczęło się od tatuażu!

To znaczy, projektując go, wiedziałam, że chcę ten cytat, że chcę go po angielsku, m.in. po to, żeby świadczyć w pracy – tak sobie wmawiałam. Ale tak naprawdę nigdy nie zdawałam sobie sprawy, że ja autentycznie będę to robić.

Teraz bywa tak w mojej aktualnej pracy, że w naszej korpokuchni, w kolejce do zmywania pudełek po lunchu, ktoś zagada „co masz tam wytatuowane?”. Ja wtedy robię głęboki wdech i mówię „To cytat z Pisma Świętego. Szukajcie wpierw królestwa Bożego i jego sprawiedliwości, a wszystko inne będzie Wam dodane. Po angielsku”.

„Acha.”

„Ło matko!”

„A to Ty wierząca jesteś?”

„Ale tak, że do kościoła chodzisz co niedzielę i modlisz się zdrowaśkami?”

Tak.

<kiwanie głową ze strony rozmówcy>

Wiecie, jest takie powiedzenie, pięknie brzmiące po angielsku: Practice makes perfect.

Więęęc* ja dzielnie ćwiczę mówienie o tym, że tak, jestem wierząca, tak, chodzę do kościoła, a jednocześnie nie jestem kosmitą. Bo w chrześcijańskim towarzystwie to easy peasy, ale tam gdzie jesteś w mniejszości, to nie jest to dla mnie takie oczywiste.

Tak sobie pomyślałam, że dominikanie mają swoją dewizę „Głosić wszystkim, wszędzie i na wszystkie sposoby”. Dla mnie to jest jeden z tych sposobów.

Cieszę się, że mam ten tatuaż. Te słowa, które układają moje priorytety będą ze mną na zawsze, już nie będzie wymówek, że zapomniałam. Mogę na nie popatrzeć, dotknąć ich, wziąć głęboki oddech i zabierać się do budowania tego królestwa.


A Wy, co myślicie o tatuażach? Może macie jakieś, albo chcielibyście mieć?

Dla wątpiących, hejtujących, grożących palcem, że to „pieczęć szatana” polecam posłuchać/poczytać nie tylko o.Szustaka (od 24:00 min.), ale też ten filmik i ten artykuł, i ten.

*tak, wiem, że nie zaczyna się zdania od „więc” 🙄